• Maciej RosalakAutor:Maciej Rosalak

Mokotów Kolęda

Dodano:   /  Zmieniono: 
Mokotów Kolęda
Mokotów Kolęda
Z Wacławem Gluth-Nowowiejskim, żołnierzem AK więzionym przez komunistów rozmawia Maciej Rosalak. Cała rozmowa opublikowana została w  najnowszym wydaniu Historii Do Rzeczy.

MACIEJ ROSALAK: Czy pamięta pan Wigilie w komunistycznym więzieniu?

WACŁAW GLUTH-NOWOWIEJSKI: Naturalnie. Pierwszą (1948) spędziłem w salce wariatów na warszawskim Mokotowie. Trafiłem tam z piwnicy gmachu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego przy Koszykowej, gdzie po trzech tygodniach śledztwa rozpoznano u mnie żółtaczkę. Wywołało to popłoch. W obawie przed zarażeniem – oczywiście nie więźniów, ale funkcjonariuszy UB – natychmiast zostałem przewieziony do szpitala więziennego na Rakowieckiej.

Było tam cicho i smutno. Na korytarzu (pozwalano opuszczać salkę) rzadko kogoś spotykałem. Parę razy widziałem trzymającego się ściany komendanta Okręgu Wileńskiego AK, gen. „Wilka”, Aleksandra Krzyżanowskiego, który tam właśnie, w tej podłej scenerii, dokonał żywota. Kiedyś pojawiła się angielska żona pilota RAF Władysława Śliwińskiego, oskarżonego o szpiegostwo na rzecz Wielkiej Brytanii. Chwilę nawet rozmawiałem z przerażoną kobietą. Męża zabito, ona z córką wróciła do Anglii.

Dzień 24 grudnia nie różnił się od innych. Chorzy zaszyli się w swoich kątach. Myślami byli poza murami... Mokotów

A dlaczego wsadzono pana do psychicznych?

Po prostu z braku miejsc w innych salach. Przyjmujący mnie korytarzowy powiedział uspokajająco: „Nie są groźni. Czasem tylko trzeba im ustąpić”. Nie bez niepokoju na nich spoglądałem.

Był tam m.in. ubek z Pruszkowa, na którego wołano „Skóra”. Siedział podobno za zabicie aresztanta w śledztwie. Czy był wariatem – nie wiem. Sądzę, że raczej udawał. Mnie się nie podobał. Nawet zalazł mi solidnie... za skórę. Jako chory na żółtaczkę dostawałem codziennie mleko i sucharki. „Skóra” z zawiścią śledził mnie podczas posiłków. Któregoś dnia podszedł i powiada: „Dawaj to!”. Ja na to: „Co znaczy dawaj? Ty masz swoje, ja mam swoje...”. A tamten chap za kubek z mlekiem. Zanim ochłonąłem, do akcji włączył się więzień z naprzeciwka, pilnie obserwujący zajście. Zerwał się, odbił na łóżku jak na trampolinie i rzucił z całej siły na agresora. W okamgnieniu w salce powstał potworny rwetes, wszyscy zaczęli krzyczeć, piszczeć, skakać, atmosfera bliska była najprawdziwszemu szaleństwu. Korytarzowi sporo mieli roboty. Potem się dowiedziałem, że więzień, który się za mną ujął, był wcześniej pomocnikiem korytarzowego i zachowywał się bez zarzutu. Jednak polecono mu kiedyś umyć w wannie pewnego ciężko chorego i zostawiono go z nim sam na sam. A Józio – bo tak miał na imię – wziął grubą szczotę do podłogi i z takim zapałem szorował i zanurzał pacjenta, aż go utopił. Może to zresztą był dobry uczynek dla umierającego...

W takim towarzystwie spędziłem Wigilię roku 1948. Dziękowałem Bogu, że jeszcze nie zwariowałem, i mobilizowałem wszystkie swoje pokłady optymizmu, jakie otrzymałem od rodziców.

Kiedy i dlaczego Pana aresztowano?

W maju 1948 r. zjawił się u mnie przyjaciel z Wydziału Prawa UW Wojtek Kostkiewicz (syn płk. Zygmunta Kostkiewicza, zamordowanego w Katyniu) z SOS od Kazia z kampinoskiego oddziału „Orlika”. Urząd Bezpieczeństwa deptał Kaziowi po piętach, na gwałt szukał więc kryjówki, w której mógłby przez kilka dni przechować powstańczą broń. Pięknie zachowany schmeisser i starannie zabezpieczone przed wilgocią pistolety krótkie, amunicję oraz kilka „jaj” zakopaliśmy nocą w ogrodzie. Minął miesiąc i drugi, Kazio się nie odezwał.

Odezwał się za to UB. Zgarnęli „Pana Wacława” z ulicy, zawieźli do podziemi MBP na Koszykowej. Zaczęło się śledztwo.

I tu się ztrzymajmy.

Przesłuchania trwały dzień i noc. Oni się zmieniali, „przestępca” był wciąż ten sam. Bez snu, bez jedzenia. Coraz mniej sprawny, coraz mniej przytomny. „Komu przekazywałeś materiały szpiegowskie?”, „Ile dolarów za to dostawałeś?”, „Do kogo strzelałeś?”, „Z kim się kontaktowałeś?”, „Jakie zadania miała organizacja Keep Smiling?”. Gwoli wyjaśnienia: tak nazwaliśmy grupkę kolegów z uniwersytetu, która pragnęła tylko nadrobić stracony czas, uczyć się, poszaleć w górach, zawsze się uśmiechać... Skąd ten absurdalny zarzut obalenia Polski. (…)

I co w końcu udowodniono?

Znowu wezwano mnie na przesłuchanie. Oniemiałem. Na stole leżały: schmeisser, vis, efenka, granaty z „mojej” kolekcji magazynu „Orlików”. „I warto było kręcić? Prokuratorowi to się nie spodoba” – ironizował śledczy. Okazało się, że Kazio był śledzony. Aresztowano go na początku listopada 1948 r. i poddano tak bestialskiemu śledztwu, że po dwóch tygodniach nie mógł już tego znieść i pękł. Aresztowano 15 osób. Dostali od 12 do 15 lat. Nokt z nas nie miał do Kazia pretensji.

Prawdziwym wybawieniem okazała się ta moja żółtaczka. Sześciotygodniowy pobyt w łóżku z pościelą (!), bez wezwań na przesłuchania i bezsennych nocy, pozwolił zregenerować siły. A czekała mnie trudna droga przez „ogólniak” w więzieniu mokotowskim i trzyletni koszmar w Rawiczu. Na pokazowym procesie w 1949 r. dostałem osiem lat. Zwolniono mnie po pięciu (bez dwóch miesięcy) podczas małej „odwilży” po śmierci Stalina.

Co się działo po wyroku?

Po wyroku znalazłem się na „ogólniaku” na Mokotowie. Na dwóch kondygnacjach więzienia znajdowało się około 20 dużych pomieszczeń-cel. Trafiłem do największej celi nr 51. Stłoczono tu 120 osób. W większości byli to skazani na karę śmierci, dożywocie i 15 lat. Polityczni, a także groźni przestępcy pospolici. Bandyci, porywacze, oszuści. (…)

W kolejnej mojej celi – 34. – siedzia ło nas prawie 80. Ścisk więc panował niesamowity, zwłaszcza w nocy, kiedy „sienniki”, w których poniewierały się resztki słomianej sieczki, zajmowały całą podłogę. Warunki sanitarne były nad wyraz prymitywne. Żywienie składało się z czarnego chleba i jakiejś lury, nazywanej kawą zbożową, na śniadanie i kolację, oraz z wodnistej zupy, warzonej na kaszy z robakami, na obiad. Jeśli chciało się przeżyć, to trzeba było jeść, co dają. Sytuację ratowały paczki od rodzin. Kilogram cebuli, smalec, chleb, kilogram cukru. Raz na miesiąc. Tylko że nie wszyscy otrzymywali zgodę na taką pomoc i więcej głodnych było do obdzielenia. (…)

Więzienie dało mi wyjątkowego przyjaciela – Tadeusza Nowickiego. Poznałem go na procesie jako głównego oskarżonego we wspólnej sprawie. Żarliwy patriota. Wzór żołnierza. Obrońca Warszawy w 1939 r., oficer Armii Krajowej w latach okupacji, dowódca słynnego oddziału „Orlików” (nazwa od jego pseudonimu) w Puszczy Kampinoskiej. Aresztowany w listopadzie 1948 r. z całą grupą swoich żołnierzy, skazany na 15 lat więzienia.

Podobnych księży było więcej. Wiesław Chrzanowski opisał ks. Zygmunta Trószyńskiego, skazanego na osiem lat za... budowę domu dla sierot po poległych powstańcach. Kapelan zgrupowania „Żywiciel” w czasie powstania zasłynął z heroicznej postawy w skrajnie niebezpiecznych warunkach. W więzieniu nie odstępował więźniów skazanych na śmierć. Uważano go wręcz za świętego.

Zaopiekował się mną jak podkomendnym, pomagając mi wielokrotnie w trudnych sytuacjach. Po wyjściu na wolność (po sześciu latach) stał się najbliższym przyjacielem moim i mojej rodziny. Aż do śmierci równo rok temu, 1 grudnia 2012 r.

Podobno zasłynęliście na „ogólniaku” jako animatorzy kultury?

Kiedyś tam, w połowie 1949 r., pomyślałem, że warto do naszej trzydziestki czwórki wprowadzić trochę muzy. Nauka nauką, ale przydałoby się trochę innych wrażeń. Trochę uśmiechu. Pogadałem z tym i z owym, idea nabrała rozpędu. Andrzej Wolski z „Zośki”, Antek Olszewski z „Miotły” i ja z „Żywiciela” przystąpiliśmy do zorganizowania... kabaretu. Nazwa? Radio Kibelek. (...)

Przyszedł czas na Wigilię A. D. 1949.

Opowiadał mi Władysław Minkiewicz, że u nich w celi starali się godnie uczcić święta Bożego Narodzenia. Wcześniej trwały przygotowania. Pilnie ćwiczył chór pod kierunkiem Tadeusza Macińskiego. W Wigilię było dzielenie się opłatkiem i powszechne życzenie – PRZETRWAJMY! Ze wzruszającym, patriotycznym przemówieniem wystąpił Kazimierz Pużak, przewodniczący podziemnego parlamentu (Rady Jedności Narodowej). Ksiądz Edward Grzechnik odprawił mszę świętą. To niezwykła postać mokotowskiego więzienia. W każdą niedzielę odprawiał mszę. I w każdy poniedziałek pakowano go za to do karca.

Podobnych księży było więcej. Wiesław Chrzanowski opisał ks. Zygmunta Trószyńskiego, skazanego na osiem lat za... budowę domu dla sierot po poległych powstańcach. Kapelan zgrupowania „Żywiciel” w czasie powstania zasłynął z heroicznej postawy w skrajnie niebezpiecznych warunkach. W więzieniu nie odstępował więźniów skazanych na śmierć. Uważano go wręcz za świętego.

W mojej celi nr 34 nie było księży. Mimo to przed świętami Bożego Narodzenia więźniowie będący bliżej Pana Boga czynili przygotowania do uroczystej wieczerzy. I tego dnia na widok pierwszej gwiazdki dali sygnał. „Hej, kolęda, kolęda, Mokotów kolęda...”. Stanęli ci w „kieracie” i podnieśli się polegujący. Umilkł gwar. Ktoś bardzo bliski Pana Boga powiedział kilka wzruszających słów. Tłum ruszył do „stołu” wzniesionego z sienników, nakrytego cudem zdobytym prześcieradłem. Leżało na nim kilkadziesiąt okruchów chleba – nasze opłatki. Niejedna popłynęła łza. Czy muszę mówić więcej?

Tekst całego wywiadu dostępny jest w najnowszym wydaniu Historii Do Rzeczy nr 1(11)/2014.

Wacław Gluth-Nowowiejski urodził się w 1926 r. w rodzinie ojca legionisty (później pułkownika WP) i matki działającej w POW. Żołnierz Armii Krajowej – plut. pchor. „Wacek”. Trzej jego starsi bracia zginęli, walcząc w szeregach AK. W powstaniu warszawskim dowodził drużyną w żoliborskim zgrupowaniu „Żywiciel”. Ciężko ranny cudem ocalał i ukrywał się w ruinach jako jeden z Robinsonów Warszawskich. W 1948 r. aresztowany przez komunistów i osadzony na kilka lat w więzieniu. Po uwolnieniu pracował jako dziennikarz („Kurier Polski”) i wydawca (Epoka). Autor kilku książek, szczególnie wspomnieniowych, takich jak „Nie umieraj do jutra”.