Hańba ryska. Jak Polacy zmarnowali zwycięstwo nad Leninem
  • Piotr ZychowiczAutor:Piotr Zychowicz

Hańba ryska. Jak Polacy zmarnowali zwycięstwo nad Leninem

Dodano: 

Teraz nie tylko kazano im zatrzymać się w miejscu, ale jeszcze cofnąć! Oddać śmiertelnemu wrogowi dopiero co wyzwolony kawał ojczyzny. W naszych rękach były już tymczasem Mińsk, Kojdanów i Słuck. Były Szepetówka, Płoskirów, Kamieniec Podolski i Chmielnik.

Tego, cośmy zdobyli, nie wolno nam było oddawać. Szczególnie że bolszewicy nie mieli najmniejszej możliwości, żeby nam to odebrać. Nieprzyjacielska armia po klęskach pod Warszawą i nad Niemnem znajdowała się w całkowitej rozsypce.

„Po zwycięskim w 1920 r. odparciu najazdu – pisał konserwatywny filozof Marian Zdziechowski – my, zwycięzcy, zawarliśmy z pokonanym wrogiem pokój, o jakim dotychczas nie słyszano w historii. Stanęliśmy przed nim jako strona pobita, prosząca uniżenie, o zmiłowanie żebrząca. Komisarze bolszewiccy w słusznym przeświadczeniu, że Polska zażąda przesunięcia granic swoich aż po Berezynę i Dniepr, nakazali ewakuowanie ruchomego majątku z całego obszaru Orszy i Smoleńska. My zaś, ku ich zdumieniu, zamiast zatrzymać przy sobie zagarnięte przez nas i do nas garnące się obszary, oddaliśmy im na pastwę i śmierć te nawet, które w ręku naszym były. Przeszliśmy przez nową Targowicę”.

Ludobójstwo

„Żegnaj, żołnierzu! Rzeczypospolitej nie będzie, tylko Polska dla Polaków” – powiedział gorzko kpt. Stanisław Lis-Błoński na wieść o zawarciu w Rydze rozejmu z bolszewikami.

Bitwa nad Niemnem

Miał rację. Problem w tym, że Ryga była nie tylko zbrodnią przeciwko wielonarodowej Rzeczypospolitej. Była również zbrodnią przeciwko narodowi polskiemu. Owa „Polska dla Polaków” wbrew swojej nazwie została bowiem wykrojona z Rzeczypospolitej w ten sposób, że po bolszewickiej stronie granicy pozostało około 1,5 mln naszych rodaków.

„Jako haracz, należny sowieckiej Rosji – pisał Zdziechowski – nasi delegaci w Rydze oddali jej szerokie obszary ziemi, której synowie do ostatniej chwili za sprawę polską walczyli. Nasi delegaci w Rydze powinni byli rozumieć, że w obecnych warunkach nie może być mowy o pokoju imperialistycznym czy nieimperialistycznym, ale tylko o pokoju filantropijnym, ratującym od czerwonego terroru jak największą ilość jęczących w więzieniach albo ginących z głodu i nędzy, zadręczonych strachem istot ludzkich. Więc należało żądać granic jak najdalej na wschód posuniętych, do Dniepru, do Berezyny i dalej jeszcze”.

Zemsta bolszewików była straszliwa. Porażkę pod Warszawą odbili sobie na pozostawionych na ich pastwę Polakach. Spadły na nich gwałty, grabieże, masowe rozstrzeliwania, deportacje, łagry i bestialskie tortury. Kilkadziesiąt tysięcy zamęczono podczas wielkiego głodu, ponad 200 tys. rozstrzelano w latach 1937–1938 w ramach operacji polskiej NKWD.

„Ostateczne ustalenie przebiegu granicy – pisał historyk Stanisław Alexandrowicz – pozostawiło po stronie bolszewickiej rozległe obszary, na których występował znaczny odsetek ludności polskiej. Wiadomość o definitywnym pozostawieniu przez Polskę ich stron rodzinnych Rosji sowieckiej była dla ponad miliona Polaków wstrząsem straszliwym. Wobec masy ludzi związanych z polskością, a zagrożonych masowymi represjami ze strony bolszewickiej władzy, polscy negocjatorzy traktatu postąpili ze zbrodniczą lekkomyślnością. Najstarsi zaś potomkowie setek tysięcy Polaków, którzy pozostali po stronie sowieckiej, często powracają do przeszłości, zadając sobie pytanie, dlaczego polski rząd w roku 1921 pozostawił ich na pastwę bolszewików?”.

Politycy polscy i opinia publiczna umyli ręce. Mimo że doskonale wiedziano o tym, co się dzieje po tamtej stronie. Wiedziano, do czego bolszewicy są zdolni. Niemal od razu z drugiej strony granicy do Warszawy zaczęły dochodzić alarmujące raporty wywiadowcze. Wszystkie mówiły to samo: „Uwaga, czerezwyczajki mordują naszych rodaków!”.

„Najciężej i najprzykrzej zarazem – wspominał Witos – było z delegacjami polskiej ludności, która miała pozostać po stronie rosyjskiej. Delegacje owe przychodziły z Kamieńca Podolskiego, Mińska, Berdyczowa, przekradając się z narażeniem życia i błagając z płaczem, żeby ich Polska nie dawała na pastwę katom bolszewickim, na pohańbienie ich żon i córek, zniszczenie olbrzymiego dorobku polskiej kultury.

Czytaj też:
Kaźń polskich dzieci. Żyły jak niewolnicy, po śmierci nie miały nawet prawa do pogrzebu

Przykro było patrzeć, jak ci ludzie, dojrzali mężczyźni, zanosili się od płaczu i słaniali z wycieńczenia i nieprzyjemnie słuchać skarg na delegację. Sceny naprawdę rozpaczliwe robiły kobiety i uchodźcy z dalekich ziem, zabranych przez bolszewików, którzy nie tylko tracili wszystko, ale także nadzieję powrotu do swoich nieszczęśliwych rodzin. Wszyscy zaś razem domagali się nieratyfikowania przez Sejm zawartego w Rydze układu”.

Mimo tego „ciężaru i przykrości” Witos nie zrobił nic, aby bronić mordowanych. Podobnie jak przytłaczająca większość ówczesnych polityków. „Roboty ryskiej delegacji pokojowej – mówił niezłomny biskup miński Zygmunt Łoziński – nie wahamy się nazwać zdradą stanu i twierdzić, że członkowie tej delegacji powinni zasiąść co rychlej na ławie oskarżonych. Tego się domaga sprawiedliwość, honor Polski i wzgląd na potrzebę obrony naszej Ojczyzny przed przyszłymi ewentualnymi zamachami ludzi takiego pokroju”.

Stanisław Cat-Mackiewicz pisał zaś o „defetyzmie polskim”. Pod jego wpływem Polacy uznali, że nie warto już walczyć o całość swojej ojczyzny, że nie warto już snuć wielkich planów i mieć wielkich ambicji. Że zamiast państwa wystarczy im państewko.

Traktat ryski został ratyfikowany przez polski Sejm 16 kwietnia 1921 r. W trakcie debaty sejmowej doszło do dramatycznego wydarzenia. Z galerii posypały się ulotki z protestem przeciwko pokojowi z bolszewikami i rozległ się rozpaczliwy okrzyk: „Kainie, Grabski!”.

Mężczyznę, który dokonał tego czynu, siłą usunięto z galerii. W nielicznych gazetach, które raczyły zauważyć i odnotować ten rozpaczliwy akt sprzeciwu obywatelskiego, ukazały się niewielkie wzmianki o „niesmacznym incydencie”. Człowiekiem, który rozrzucił ulotki, był Adam Grabowski, wnuk Tadeusza Rejtana. Tego samego, który w 1773 r. próbował własną piersią powstrzymać zdrajców podpisujących pierwszy rozbiór Polski. Historia zatoczyła koło.

17 września…

Traktat ryski nie był tylko klęską moralną, lecz także geopolityczną. Józef Piłsudski lubił powtarzać, że Polska będzie albo mocarstwem, albo w ogóle jej nie będzie. Traktat ryski stworzył zaś państwo polskie zbyt małe i kruche. Stworzył jednocześnie potężny, bo posiadający Ukrainę i połowę Białorusi, Związek Sowiecki. Na tym właśnie polegała nasza klęska w wojnie z bolszewikami. Że my wyszliśmy z tej wojny słabi, a oni wyszli z niej silni.

Traktat ryski dla bolszewików był tylko „pieriedyszką”. Krótkim rozejmem, którego nawet przez chwilę nie traktowali poważnie i który przy pierwszej nadarzającej się okazji zamierzali złamać, aby dokonać podboju i sowietyzacji Polski. „Więc ktoś serio wierzy – pytał publicysta Leon Kozłowski – że od ponownej napaści bolszewickiej będzie bronił nas podpis pana Joffe na traktacie pokojowym? Ależ to szczyt naiwności wierzyć w zobowiązania bolszewickie”.

Traktat ryski był ratunkiem dla bolszewizmu. A dla Polski czwartym rozbiorem i odroczonym samobójstwem. Historia wystawiła nam rachunek 17 września 1939 r. W efekcie Związek Sowiecki pożarł nas na raty.

Sowieccy żołnierze podczas ataku na Polskę

Najpierw w latach 1921–1939 czerwone imperium połknęło i strawiło ziemie położone na wschód od linii ryskiej. Bolszewicy wymordowali tamtejszych Polaków i systematycznie wyrugowali każdy ślad świadczący o tym, że niegdyś tereny te wchodziły w skład Rzeczypospolitej.

Gdy owe „dalsze Kresy” zostały już zdepolonizowane, Sowieci zabrali się do „Kresów bliższych”. W latach 1939–1941 wszystko powtórzyło się „toczka w toczkę”. Znowu mordy, znowu deportacje, znowu niszczenie polskości. Tyle że tym razem strzelano w potylicę Polakom z Wilna, Grodna, ze Lwowa i Stanisławowa, a nie z Mohylewa, Mińska, Żytomierza i Kamieńca Podolskiego. Znowu zostaliśmy cofnięci na Zachód. Tym razem do linii Curzona.

Aż wreszcie wybiła nasza ostatnia godzina i nadszedł straszliwy rok 1944. Armia Czerwona zajęła wówczas położoną za Bugiem resztówkę Rzeczypospolitej. „Tym razem drugi „Cud nad Wisłą” się nie wydarzył – pisał Józef Mackiewicz. – Cała Polska znalazła się w niewoli komunistycznej, jak 25 lat przedtem cała Rosja”.

Rację miał hrabia Korwin-Milewski, gdy pisał, że warunki traktatu ryskiego „stanowią zagadkę, której normalny człowiek sobie nawet wytłumaczyć nie może inaczej jak na podstawie nieraz stwierdzonego »instynktu samobójczego« polskiego narodu”. „Wszystko to – dodawał arystokrata – musi pociągnąć za sobą nieodwołalne skutki dla przyszłości Polski”.

Cóż więc należało czynić? Zamiast podpisywać pakty z leżącym na deskach śmiertelnym wrogiem, należało dokończyć sprawę. Czyli iść na Moskwę i zniszczyć bolszewizm. Wypalić tę zarazę ogniem i mieczem, aby zabezpieczyć w ten sposób przyszły byt Rzeczypospolitej. Czy to było możliwe? Moim zdaniem tak. Staram się to udowodnić w mojej nowej książce „Pakt Piłsudski-Lenin”. Zapraszam do lektury i do dyskusji.

Artykuł został opublikowany w 8/2015 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.