Niemieckie dno piekła. „To było najgorsze miejsce na Ziemi”

Niemieckie dno piekła. „To było najgorsze miejsce na Ziemi”

Dodano: 

Proszę sobie wyobrazić, że dostałem od niego oddzielną pryczę, choć zazwyczaj na jednej pryczy leżało kilku chorych. Jakby tego było mało, to ta prycza stała obok piecyka! Ale to jeszcze nie wszystko – sztubowy powiedział sanitariuszom, żeby traktowali mnie dobrze i żeby zadbali o moją ranę. Dostawałem dzięki temu nieokrojone posiłki, czyste ubranie...

Czyli w całym tym piekle trafił pan na normalnego człowieka.

No właśnie nie do końca. Ten sztubowy na moich oczach nocami udrzał kijem w głowę ludzi idących do ubikacji, którzy słaniali się, bo byli zbyt wycieńczeni, żeby iść na własnych nogach. Jak taki człowiek dogorywał, to sztubowy ze swoimi ludźmi wieszał go na rzemyku na klamce. Potrafił tak zabić w ciągu nocy kilka osób. Ja oczywiście udawałem, że śpię. Nawet udawałem, że chrapię, bo bałem się, że mnie zabije, jeżeli zobaczy, że wszystko widziałem. Długo się potem zastanawiałem, jak z syna porządnych ludzi mógł wyrosnąć taki morderca? Nawiasem mówiąc, po wojnie natknąłem się na niego.

Jak pan postąpił?

To był dla mnie dylemat. Spotkałem go w 1946 roku w Warszawie na boisku do siatkówki. On też mnie poznał. Byłem wstrząśnięty, przez moment nie widziałem, co zrobić. Jak już się opanowałem, to nie mogłem już go odnaleźć. Często pytam młodych ludzi na spotkaniach, co by zrobili wtedy na moim miejscu. Młodzi mówią zazwyczaj, że powinienem go zostawić w spokoju w imię wdzięczności. Starsi twierdzą z kolei, że wolą tego nie oceniać i że to ja powinienem zdecydować, jak postąpić.

Często nachodziły pana w czasie tych 545 dni myśli, żeby ze sobą skończyć?

Może to trochę dziwne na tle wspomnień innych byłych więźniów obozów koncentracyjnych, ale ja ani razu nie miałem przez ten czas takich myśli. Wielokrotnie wmawiałem sobie, że ja muszę wrócić do rodziny, muszę przeżyć. Dlatego nigdy nie miałem momentu kompletnego załamania, np. o rzuceniu się na druty.

Więźniowie na tzw. schodach śmierci w niemieckim obozie Mauthausen-Gusen

W Gusen I cały czas pracował pan w komandzie transportowym?

Nie. Po jakimś czasie zostałem skierowany do produkcji. W Gusen I wydrążone były w zboczu góry korytarze, tzw. sztolnie, gdzie mieściły się oddziały produkcyjne.

Co pan robił?

Jakiś element samolotu albo rakiet balistycznych. Pracowałem tam z Francuzami. Oni do mnie po francusku, a ja do nich po polsku. Jakoś się dogadywaliśmy.

Przykładał się pan do tej pracy, czy robił pan to byle jak?

Nie było możliwości robić tego byle jak. Efekty mojej pracy kontrolowali przecież inni więźniowie. Taki kontroler patrzył, czy każde złącze nitowane było prawidłowo wykonane. Oni sami brali odpowiedzialność za jakość produkcji. Jeżeli coś byłoby nie tak z produktem, to odpowiadali za to własną głową. Dlatego nawet mowy nie było o sabotowaniu produkcji.

W związku z tą pracą, tak ważną dla Niemców, mieliście jakieś fory? Chociaż lepsze jedzenie?

Nie, nie byliśmy lepiej traktowani. Raz dostałem dodatkowo bułeczkę, ale to było wszystko.

Potem trafił pan do Gusen II, gdzie pracował pan w Bergkristall, zakładach produkcyjny ukrytych w tunelach. Jak tam było?

Czytaj też:
„Piękna bestia” z Birkenau. Najstraszniejsza zabójczyni III Rzeszy

12 godzin trwała zmiana. Do tego po godzinie na dojazd i powrót. Pracowałem tam przy nitowaniu płatów do odrzutowych messerschmittów Me-262. Tam też wszystko musiało być perfekcyjnie wykonane. Potem dostałem nową funkcję, ponieważ znałem niemiecki: zostałem porządkowym i sam musiałem dbać o „Ordnung” przy narzędziach i przy stanowiskach pracy.

Nie było u pana taryfy ulgowej?

Nie mogło być, bo w razie czego sam miałem wielkie problemy. Podam przykład: w naszej grupie nitującej pracował Rosjanin. Rozwaliły mu się buty. Znalazł więc kawałek drewna i chciał sobie wyciąć piłką do metalu podeszwę. Zauważył to SS-man. I to nie Rosjanin oberwał, tylko ja. I to jeszcze jak dostałem! To jest ta potworna metoda: w ten sposób więźniowie pilnowali jeden drugiego. Od tej pory nie przepuszczałem takich rzeczy.

Pracowaliśmy do 2 maja, czyli aż do dnia upadku Berlina. SS-mani uciekając wzięli ze sobą całe zapasy żywności. Tak więc od 2 do 5 maja mieliśmy prawdziwą głodówkę – nie był kompletnie nic do jedzenia. Wtedy widziałem, jak więźniowie kładli się na ziemi i jedli trawę.

Jak wyglądało wyzwolenie?

5 maja podjechały pod obóz dwa amerykańskie samochody bojowe. Jeden żołnierz amerykański wszedł do nas i powiedział po polsku: „Jesteście wolni!”...

Obóz Koncentracyjny Mauthausen-Gusen

Do samego końca pilnowali nas jacyś dziadkowie z miejscowych służb porządkowych. Amerykanie zabrali im broń, rzucili ją na kupę, podpalili i pojechali do Gusen I. Ale więźniowie szybko powyciągali broń. Mam wrażenie, że Amerykanie dobrze wiedzieli, że ta broń się nie spali – chyba dali nam w ten sposób prawo do odwetu.

Nagle zrobił się rozgardiasz jak w mrowisku. Wolność! Ludzie wzięli broń i wyszli z obozu. Ja zostałem w obozie. Wie pan, jakie to było uczucie, jak więzień po latach życia w strachu, oglądania się za siebie, czy ktoś go pałą nie zdzieli, teraz nagle ma broń w rękach?