W dyskusjach o powstaniu warszawskim wysuwa się wiele argumentów obciążających dowódców Armii Krajowej. Niektóre są zasadne. Dotyczą przede wszystkim podjęcia decyzji o wybuchu powstania bez wiarygodnych informacji o natarciu sowieckim na Warszawę, ze szczątkowym uzbrojeniem oddziałów (jedna sztuka broni na 10 powstańców), postawienia przed nimi zadań niemożliwych do wykonania przy całkowitym braku broni ciężkiej i przeciwlotniczej oraz ogromnym niedoborze broni maszynowej. Czy jednak np. nieustaleniem współdziałania z aliantami, wynikającym przecież z braku politycznego przygotowania całej operacji, można obciążać dowództwo wojskowe, które zmuszono do podejmowania decyzji za rząd, Naczelnego Wodza i Delegaturę Rządu na Kraj?
Generał Tadeusz Komorowski „Bór” i najbliżsi współpracownicy znajdowali się pod presją wydarzeń i czasu. Niemcy grozili przecież, że zastosują surowe represje, jeśli do robót fortyfikacyjnych nie zgłosi się natychmiast 100 tys. warszawiaków. Ryzyko ujęcia przez Niemców żołnierzy AK bez jednego strzału z ich strony było więcej niż prawdopodobne. A co będzie, jeśli spontaniczne powstanie spowodują (były wyraźne sygnały!) Sowieci i ich agenci? Co się stanie, jeśli AK zaniecha ataku na Niemców i do spływającej krwią Warszawy wejdzie Armia Czerwona, głosząc, że podziemne państwo polskie okazało się kłamstwem? Jak wtedy spojrzą w oczy Polaków, a zwłaszcza swych żołnierzy?
Trzech z „Zośki”
Zamiast własnego opisu nastrojów w Warszawie latem ’44 przytoczę urywek wspomnień płk. Kazimierza Iranka-Osmeckiego „Hellera” (1897–1984), szefa Oddziału II (informacyjno-wywiadowczego) Komendy Głównej AK:
„Trzeba było przeżyć 5 lat okupacji w Warszawie, aby czuć to, co czuła ludność i żołnierze. Trzeba było żyć dzień po dniu, godzina po godzinie przez pięć lat w cieniu więzienia na Pawiaku, trzeba było w ciągu tych miesięcy widzieć, jak znikają przyjaciele jeden po drugim, […] milcząco asystować na rogu ulicy w smutny zimowy wieczór lub świetlisty poranek wiosenny, przy egzekucji dziesięciu, dwudziestu, pięćdziesięciu przyjaciół, braci lub nieznajomych, wziętych przypadkowo z tłumu, spędzonych pod mur, z ustami zaklejonymi gipsem i oczami wyrażającymi rozpacz lub dumę. Trzeba było to wszystko przeżyć, aby zrozumieć, że Warszawa nie mogła się nie bić”.
A czy żołnierze AK nie mieli do dowódców pretensji za śmierć kilkunastu tysięcy poległych kolegów i ran ponad 20 tys. z ogólnej liczby 45 tys., którzy przystąpili do boju? Za zamordowanie przez Niemców 180–200 tys. cywilnych mieszkańców, za zniszczenie miasta i naszego dziedzictwa kulturalnego? Przy okazji spytałem o to Andrzeja Wolskiego „Jura” z kompanii „Rudy” batalionu „Zośka”. Spojrzał na mnie szczerze zdumiony: „Przecież wszyscy poszliśmy się bić, żeby wyzwolić nasze miasto i jego mieszkańców…”.
O „chowanie się dowódców za plecami wysyłanych na śmierć młodych żołnierzy AK” pytałem w swoim czasie nie tylko „Jura” (1924–2011), lecz także dwóch innych „zośkowców”, których zresztą dobrze znałem znacznie dłużej: Stanisława Krupę „Nitę” (1922–2015) z kompanii „Maciek” i Zygmunta Kujawskiego „Broma” (1916–1996), lekarza batalionu. Wszyscy trzej z początku w ogóle nie rozumieli pytania. „Jak można naszym dowódcom stawiać tak kłamliwy, głupi, a jednocześnie obelżywy zarzut?!” – słyszałem.
Na przykład dowódca „Zośki”, kpt. Ryszard Mieczysław Białous „Jerzy” (1914–1992), był po prostu ich starszym kolegą z harcerstwa, uczestniczącym i dowodzącym w wielu akcjach „Szarych Szeregów”, a następnie Grup Szturmowych. A jeszcze jako sierżant podchorąży został ciężko ranny w obie nogi podczas obrony Warszawy w 1939 r.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.