Sztyletnicy – zapomniani polscy egzekutorzy
  • Adam TycnerAutor:Adam Tycner

Sztyletnicy – zapomniani polscy egzekutorzy

Dodano: 

Arcybiskup Zygmunt Szczęsny Feliński próbował jeszcze tonować nastroje, potępiając z ambony próby morderstw, ale sympatia społeczeństwa była już po stronie zamachowców. Duży wpływ na taki obrót spraw miał proces Ludwika Jaroszyńskiego, w którym zachował on do końca godną postawę, nikogo nie wydając. Nastroje udzieliły się nawet umiarkowanemu stronnictwu białych. Na Jaroszyńskiego wydano wyrok śmierci, za co opinia publiczna obarczyła odpowiedzialnością znienawidzonego już wówczas powszechnie i uznawanego za zdrajcę naczelnika rządu cywilnego Królestwa, margrabiego Aleksandra Wielopolskiego.

Późnym popołudniem 7 sierpnia Wielopolski zajechał powozem do Komisji Przychodów i Skarbu na placu Bankowym. Wszedł do budynku i powoli, podpierając się laską, zaczął wchodzić po schodach na piętro. Nie stracił przytomności umysłu, gdy nagle dwa kroki przed nim wyrósł zamachowiec z wymierzonym weń pistoletem. Wielopolski zamachnął się na swojego niedoszłego zabójcę laską, wyzywając go gniewnie od zbójów. Zamachowcem był Ludwik Ryll, 19-letni litograf. Skonsternowany nietypowym zachowaniem Wielopolskiego się zawahał. Dopiero po chwili, już z większej odległości, oddał dwa strzały. Trafił w regał z papierami i w drzwi. Próbował uciekać, ale po kilku krokach zatrzymali go stróże. Jeśli wierzyć rosyjskiemu historykowi Mikołajowi Bergowi, który miał dostęp do akt procesowych, to na przebieg zajścia mógł wpłynąć fakt, że Ryll wypił przed akcją kilka piw.

Zupełnie inną metodę wybrał kilka dni później inny pracownik warsztatu litograficznego, dziesiętnik organizacji czerwonych i rówieśnik Rylla Jan Rzońca. W piątkowy wieczór 15 sierpnia siedział na ławce w Alejach Ujazdowskich i czekał na powóz, którym Wielopolski jechał z żoną na spacer do Łazienek. W kieszeni miał sztylet pokryty tłuszczem zmieszanym ze strychniną. Gdy Wielopolski przejeżdżał obok ławki, na której siedział Rzońca, zamachowiec podbiegł do powozu, stanął na schodku i próbował trafić margrabiego ostrzem noża. Wielopolskiemu udało się uchylić i sztylet przebił tylko jego kapelusz. Rzońca rzucił się do ucieczki, ale stangret Wielopolskiego ciął go biczem po twarzy, a po kilku krokach zamachowca obezwładnił syn margrabiego.

Rzońcę i Rylla szybko skazano na śmierć. Gdy tydzień po Jaroszyńskim zostali straceni na stokach Cytadeli Warszawskiej, w całym Królestwie odprawiano za nich msze żałobne. Stronnictwo czerwonych, a wraz z nim opinia publiczna traktowali ich jak męczenników. W Warszawie rozrzucano ulotki z wierszem anonimowego autora kończącym się wersami: „A na krwawej tarczy słońca/Trzy imiona błyszczą/Rzońca, Jaroszyński, Ryll/A nie mogąc znieść – jęków bratnich w Imię Boga/Dzielnie chłopcy szli na wroga/ Cześć wisielcom, cześć!”. Jak wspominał jeden z pamiętnikarzy, Warszawa żegnała zamachowców „tłumnie i w złowieszczym milczeniu”. Dotychczas niezwykle rzadko bohaterami sprawy narodowej stawali się ludzie niewywodzący się ze szlachty. Postawa Jaroszyńskiego, Rzońcy i Rylla uwiarygodniała więc program stronnictwa czerwonych, które dążenia niepodległościowe łączyło z hasłami radykalnej zmiany stosunków społecznych i zniesienia różnic stanowych.

Strach agentów

Konstanty starał się tonować patriotyczne nastroje, nominując Polaków na wysokie stanowiska i czyniąc pojednawcze gesty wobec obozu białych. Rosjanie nie chcieli bowiem dopuścić do współdziałania obu polskich frakcji. Działacze białych, wyczuwając okazję, zażądali nadania Królestwu konstytucji i powiększenia go do granic przedrozbiorowych, co z kolei tak rozzłościło cara, że nakazał przywódcy białych, Andrzejowi Zamoyskiemu, wyjazd za granicę. Droga do porozumienia polskich ziemian z carem została zamknięta.

Czytaj też:
Romanowowie. Dynastia, która zaprowadziła Rosję w tupik

Aleksandra Wielopolskiego i Konstantego nie odstępowała na krok liczna eskorta policyjna. Jednak wraz z wybuchem powstania nadeszła druga fala zamachów. Tym razem za cel obrano agentów i współpracowników tajnej policji, którzy zagrażali podziemnym władzom. Zamachów dokonywali funkcjonariusze tajnej polskiej policji, którzy działali na podstawie aktów prawnych wydawanych przez Rząd Narodowy.

Sztylety dosięgały denuncjatorów, szpiegów, fałszerzy pieczęci Rządu Narodowego, którzy za ich pomocą wyłudzali pieniądze, i komisarzy carskiej policji. Na ulicach i we własnych mieszkaniach ginęli członkowie komisji śledczej, która w brutalny sposób egzekwowała obowiązujące w objętej stanem wojennym Warszawie, i urzędnicy sądowi, którzy uczestniczyli w wydawaniu wyroków śmierci na Polakach. Szczególnie szerokim echem odbił się zamach na Aleksandra Miniszewskiego, dziennikarza „Dziennika Powszechnego”, gazety, która piętnowała i wyśmiewała powstańców. Przebieg tego zamachu, który przekazał Mikołaj Berg, można uznać za typową akcję sztyletników: „Rano dnia 2 maja zakradli się do galeryi oszklonej, a gdy Miniszewski wychodził w szlafroku i naturalnie bez broni, wypadli z ukrycia i zadali mu trzy śmiertelne rany w szyję, serce i piersi, tak, że nie wydawszy najmniejszego okrzyku, jak piorunem rażony, runął na ziemię. Sztyletnicy najspokojniej zeszli z galeryi i napotkanemu w bramie policjantowi powiedzieli, by poszedł na górę, gdyż komuś tam zrobiło się słabo!”.

Większość sztyletników pozostawała nieuchwytna. We wrześniu 1863 r. naczelnik warszawskiego garnizonu żandarmerii, pułkownik Raspopow, pisał w raporcie, że „chociaż niektórych wykonawców krwiożerczego komitetu złapano na miejscu zbrodni, stracenie ich nie wywołało należytej reakcji w umysłach ludności miejskiej. Tracąc na szubienicy jednego ze swych podwładnych, komitet zyskuje setki innych […] bezczynność mieszkańców w trakcie zabójstw staje się coraz bardziej przerażająca. […] Nad zasztyletowanymi urzędnikami mało kto się zlituje, prawie nikt nie chce oddać im ostatniej posługi. Natomiast w trakcie egzekucji zamachowców rzuca się w oczy powszechne ubolewanie, słychać westchnienia i płacz kobiet”.

Sztyletnicy bohaterami

W kwietniu 1863 r. sztyletnicy stanowili już samodzielną formację. Na jej czele stanął Emanuel Szafarczyk, ewangelik z warszawskiej Woli. Dowodzona przez niego formacja, składająca się w głównej mierze z czeladników i majstrów z warsztatów szewskich, cyrulików i dorożkarzy, siała postrach wśród Rosjan i współpracujących z nimi Polaków. Gdy 19 września rozpoczynał swój pierwszy dzień urzędowania Fiodor Berg, nowy namiestnik Królestwa Polskiego, z okien kamienicy przy Nowym Świecie na jego powóz poleciały bomby. Nie wyrządziły mu jednak krzywdy, raniąc jedynie zaprzęgnięte do powozu konie. W odwecie za próbę zamachu carscy żołnierze zdemolowali kamienicę przy Nowym Świecie, z której wyrzucono bomby. To wówczas miała miejsce scena opisana później przez Norwida: na bruk upadł fortepian Chopina.

Fala egzekucji przybrała największe rozmiary latem i jesienią 1863 r. Później coraz bardziej osłabionym władzom konspiracyjnym trudno było egzekwować własne wyroki i rozporządzenia. Ostatnia akcja sztyletników w Warszawie odbyła się 4 stycznia 1864 r. Emanuel Szafarczyk został ujęty, po tym jak w trakcie rosyjskiego śledztwa jeden z jego podwładnych załamał się i złożył obszerne zeznania.

– Gdy rozpoczynałam badania, spotykałam się z niechęcią innych historyków – mówi „Historii Do Rzeczy” dr Zofia Strzyżewska, jedna z nielicznych autorek prac naukowych na ten temat. – Sztyletników powszechnie uważano wówczas za terrorystów, którzy nie przynoszą chluby powstańcom styczniowym – dodaje.

Do dziś trudno ustalić historię zamachów i to, w jakim stopniu były one aprobowane przez konspiracyjne władze. Nieliczne akta uległy zniszczeniu w czasie II wojny światowej. Wiadomo, że od sztyletników odżegnywali się działacze stronnictwa białych i umiarkowanego skrzydła czerwonych. Jeden z nich, Oskar Awejde, twierdził nawet, że Rząd Narodowy nie był informowany o planach zamachowców i akceptował ich działania po fakcie, by uniknąć pęknięcia konspiracji. Wszystkie świadectwa są natomiast zgodne co do jednego – w oczach współczesnych sztyletnicy byli bohaterami.

Artykuł został opublikowany w 1/2013 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.