PIOTR WŁOCZYK: Jakie pierwsze wrażenie zrobili na panu nowi okupanci?
ZBIGNIEW MATYSIAK: Lublin był już wtedy wolny od Niemców, oswobodziliśmy go w ramach akcji „Burza”. Za chwilę weszli do nas Ruscy i pokazali, co to za wojsko było. To była hołota, a nie wojsko! Tylko wóda im była w głowie. Znalazłem wtedy w zdobytym przez nas Soldatenheim (Domu Żołnierza) dwie butelki denaturatu. Na etykietach – jak to na denaturacie – namalowane były trupie czachy i piszczele. Podeszło do mnie dwóch Ruskich. Najpierw pytają: „Nu szto, imiejesz ty czasy?”. Nie miałem. Potem: „A co tam masz w torbie? Wodku? Daj nam”.
Nie wytłumaczył im pan, co to za „wodka”?
Przecież widzieli. No to im dałem. Ruski walnął w denko, wybił korek, bierze łyk i z uznaniem mówi: „Charoszyj spiryt! Kriopkij!”. Patrzy na trupią czachę na butelce i mówi: „Likior SS!”. To tylko taka anegdota, bo tak naprawdę nie było nam wtedy do śmiechu.
Kiedy po raz pierwszy przekonał się pan na własnej skórze, jacy oni są?
Ja zawsze wiedziałem, jacy oni są, ale na własnej skórze przekonałem się o tym niedługo potem, gdy szliśmy na pomoc powstaniu warszawskiemu. Cały teren był zablokowany przez Sowietów. Doszliśmy w okolice Ryk z naszym dowódcą por. „Pokerem”. Mieliśmy furmankę z bronią, było nas kilkunastu, przedzieraliśmy się bocznymi drogami. Zatrzymaliśmy się na odpoczynek w wiosce.
Wtem na podwórko wjeżdżają Ruscy jeepem willysem. Pytają, gdzie dowódca. „Poker” przytomnie mówi, że nasz dowódca gdzieś poszedł i właśnie czekamy na niego. Mówią, że gdy wróci, mamy przyjść na stację kolejową w Rykach. Wieczorem przychodzi do nas kolejarz: „Chłopaki, wypadajcie stąd! W Rykach na stacji pod magazynem pięciu waszych oficerów rozstrzelali”. Musieliśmy zawrócić, nie było jak dojść do Warszawy.
Co pan ze sobą zrobił? Miał pan dopiero 18 lat i całą młodość przed sobą.
W Lublinie zacząłem chodzić do gimnazjum mechanicznego, ale widząc, jak wyglądają nowe porządki, po rozwiązaniu AK zawiązałem z kolegami małą komórkę konspiracyjną. W lipcu 1945 r. trafiłem do Romana Dumy ps. Roman, operacyjnie podlegającemu „Zaporze”. Służyłem u niego już do samego końca. U „Zapory” żelazną zasadą było, że żaden z podległych mu oddziałów nie może mieć więcej niż 30 żołnierzy. „Roman” miał pod sobą maksymalnie 27 chłopa. Panowała u nas dyscyplina, każdy musiał być czysty i w mundurze. Żadnych zdjęć nie wolno było robić. Dbaliśmy o porządek w terenie, działaliśmy w terenie jak policja. Likwidowaliśmy donosicieli, organizowaliśmy broń, pieniądze. No i oczywiście rozbijaliśmy posterunki milicyjne.
Co pan miał wtedy do dyspozycji?
Na początku dostałem francuski karabin trzystrzałowy. „Roman” szybko jednak się poznał, że znam się na broni – miałem za sobą kurs rusznikarski. Dostałem więc nowiusieńką pepeszę. Tylko że to był najgorszy złom.
Dlaczego? Przecież to jeden z najbardziej legendarnych rodzajów broni II wojny światowej.
Wszystko w niej było złe. Niecelna, ciężka jak cholera, nieporęczna, bęben się zacinał i nie podawał amunicji. Najwspanialszym automatem, jaki mieliśmy w partyzantce, był PPS – Pistolet Pulemiot Sudajewa! Nie zacinał się, zgrabnie zrobiony, celny, dużo lżejszy od pepeszy i do tego miał składaną kolbę. Marzenie każdego partyzanta, tylko że praktycznie był nieosiągalny. To był świetny automat, ale nie ma to jak granat.
W czym niby granat jest lepszy od dobrego automatu?
Granat to broń, z którą nikt nie ma szans w czterech ścianach. Kiedy wiadomo, że przeciwnik ma w budynku dużą przewagę i jesteśmy naprawdę zagrożeni, wystarczy odbezpieczyć granat i pokazać wszystkim, o co chodzi. Wiedzą, że jeśli cię trafią, to wszyscy zginą. Dlatego zawsze miałem przy sobie minimum cztery–pięć granatów. Takich rzeczy człowiek się nie nauczy, oglądając telewizję. My tę wiedzę mieliśmy od naszych skoczków.
Nawiasem mówiąc, na pewno wielokrotnie widział pan, jak cwaniacy w filmach noszą spluwy za paskiem. To wszystko jakieś potworne bajki. Pistolet ma być zawsze pod ręką, nabity i gotowy do akcji. Inaczej to zabawa, a nie prawdziwa akcja.
Brał pan udział w jakichś większych potyczkach z czerwonymi?
Z wojskiem z poboru bardzo rzadko się biliśmy – jeśli już do tego dochodziło, to mam wrażenie, że każdy – i my, i oni – strzelali tak, żeby nie trafić. Najgorsze było NKWD – z nimi to nie były przelewki. Raz jeden zdarzył się jednak cud. Pewnej nocy przejechał tuż obok mnie czołg z NKWD-zistą na wieżyczce. Jestem tego pewien – ten żołnierz udał, że nas nie widzi. Nie wiem, dlaczego tak zrobił, ale dzięki temu przeżyliśmy z drugim kolegą. Mógł nas przecież łatwo rozstrzelać swoim wielkim czołgowym karabinem...
Z dzisiejszej perspektywy pięknie wygląda ta wasza powojenna walka wbrew miażdżącej przewadze nowego okupanta, próba odzyskania świata, który zabrała Polakom wojna...
Na co dzień to nie wyglądało pięknie. Partyzantka to brodzenie w błocie, śniegu, walka z zimnem i głodem. I to podwójnym głodem. Nie zrozumie pan tego. Bez jedzenia można żyć kilka dni, ale bez wody trudno wytrzymać. Zdarzało się, że piliśmy wodę z kałuż. Jedliśmy byle co, czasem wsadzaliśmy do ust jakieś stare skóry. Poza tym był jeszcze głód amunicji. Dobrze ujął to kolega z tamtych czasów, ps. Lew, erkaemista, który powiedział kiedyś: „Panie poruczniku, do dupy takie wojsko. To, że »Lew« jest głodny, to zrozumiałe, taka jego rola partyzancka. Ale że jego „lwica” jest głodna – wskazywał na swój karabin maszynowy – to jest niepojęte”. Było ciężko, ale jednak czuliśmy się wolnymi ludźmi. Otaczające nas lasy kochały nas, chroniły nas, a przynajmniej tak to postrzegaliśmy.
Wielu polskich żołnierzy, których patriotyzmu nie sposób kwestionować, złożyło pod koniec wojny broń, ponieważ widzieli, że nie mają żadnych szans w walce z nowym okupantem. Dlaczego w pańskim przypadku koniec wojny nie oznaczał końca walki?
Jak ja mogłem się pogodzić z tym, że przyszli do nas czerwoni? Od dziecka dorastałem w duchu patriotyzmu, w uwielbieniu cnót wojskowych. Trzech moich wujków to zawodowi oficerowie przedwojenni. Mój ojciec był w Legionach, potem w policji. Rok po moich narodzinach ojciec został wysłany na Wołyń. W Krzemieńcu był dowódcą posterunku. Ojciec rozbijał w latach 1928–1932 bandy sowieckie, które przechodziły na polską stronę granicy. Ja od małego wiedziałem, że czerwony to kolor zła.
Kiedy się ruscy żołnierze schlali wódą, mówili: „Pabili my giermanca, pajdiom na amierykanca”. Wtedy jeszcze wyglądało na to, że wybuchnie wojna między Ruskimi a Amerykanami i będziemy mogli pomóc. Poza tym wiedziałem, co komuna robi z tymi, którzy się ujawniają. Zabili wielu moich znajomych. Ujawnienie się nie wchodziło w grę.
Chyba można zaryzykować stwierdzenie, że do podziemia trafił pan przez boks?
Chyba tak (śmiech). Boks trenowałem u Stanisława Zalewskiego, świetnego boksera wagi piórkowej. I właśnie przez ten boks pan Stanisław zwerbował mnie do pracy w podziemiu.
Zacząłem od roboty kuriera. Do dziś mam papiery wędkarza, które mi wtedy załatwili. Dzięki nim wolno mi było wyjeżdżać 10 km za Lublin, żeby łapać drobne ryby. Dostałem strasznego grata, a nie rower. Do dwóch młynów nim jeździłem. Jeden był we Wrotkowie, a drugi w Zemborzycach. Rower opierałem o młyn i „łapałem rybki”. Robota była o tyle łatwa, że te rybki dostawałem już złowione, żeby zachować pozory. Ktoś coś wsadzał do tego roweru albo coś z niego wyciągał, ja potem wracałem do Lublina, oddawałem rower komu trzeba, ale rybki były już moje (śmiech).
W październiku 1943 r. złożyłem przysięgę u przedwojennego porucznika rezerwy Romana Sochala ps. Jurand. Na swojego przybocznego wybrał mnie Andrzej Tęcza ps. Ikar, starszy ode mnie o cztery lata. Byłem silny i sprawny, a do tego świetnie rzucałem kamieniami, więc rzut granatem też mi dobrze wychodził.
I w ten sposób stał się pan „parawanem”?
Tak. „Ikar” wybrał mnie do osłony akcji egzekucyjnych. Znałem Lublin na wylot, każdą dziurę znałem w moim mieście. „Ikar” był od wykonywania wyroków. Żołnierz nigdy nie szedł na egzekucję z bronią, bo było duże ryzyko, że będzie po drodze rewidowany. Współpracujące z nami młode dziewczyny przychodziły na miejsce akcji z bronią ukrytą w koszykach z jedzeniem i przekazywały ją żołnierzowi. Wyroki były wykonywane albo rano, albo po południu w godzinach szczytu. Ulice musiały być zatłoczone.
Kto był pierwszym celem?
Kelnerka pracująca w kawiarni przy ul. Narutowicza. Ta młoda dziewczyna była konfidentką niemiecką.
Moja rola była prosta: stawałem w pobliżu i rozglądałem się, czy Niemcy nie idą. Oni chodzili trójkami, w większości z automatami. Jeżeli pojawili się w ostatniej chwili i nie można było już odwołać akcji, to „parawan” miał odciągnąć uwagę Niemców. Rzucało się wtedy granat hukowo-dymny.
Może warto tu wyjaśnić jedną rzecz, bo telewizja miesza ludziom w głowach. Podczas egzekucji strzela się nie w głowę ani serce, tylko dwa razy w brzuch. To najpewniejsze, bo wycelowanie w głowę nie jest takie proste, a poza tym różnie się może skończyć taki strzał.
Zazwyczaj kończy się śmiercią.
Nie zawsze. Podam przykład: „Ikar” został postrzelony w głowę pod Nałęczowem przez kogoś z oddziału AL-owskiego. W prawe oko dostał. Koledzy chcieli już go chować, a tymczasem on przemówił… „Ikar” przeżył ten potworny postrzał i zmarł dopiero w latach 90.
Wróćmy do waszych egzekucji.
Po trzeciej takiej akcji Niemcy się zorientowali, że tam, gdzie giną ich ludzie, jesteśmy widziani we dwóch. Wycofaliśmy się więc z „Ikarem” do Nałęczowa i to tam pierwszy raz zobaczyłem leśne oddziały AK. Ich dowódcą był Bogdan Tuora ps. Warneńczyk. I właśnie wtedy jakiś AL-owiec postrzelił w głowę „Ikara”.
Jak się skończyła dla pana leśna służba?
Jesienią 1945 r. zostało nas u „Romana” tylko 12 z 27. W końcu UB zrobił na nas zasadzkę we wsi pod Kraśnikiem i „Roman” został ranny. Musieliśmy go zostawić po drodze w domu zakonnym. Bez niego oddział się rozsypał. Ja wróciłem do Lublina, jeszcze trochę działałem w miejskiej partyzantce. To jednak o wiele trudniejsza partyzantka od leśnej. Wykonywanie wyroków śmierci w mieście to coś zupełnie innego niż na wioskach.
Brał pan udział w takich akcjach w Lublinie po wojnie?
Tak, z tym że ja nie strzelałem, tylko ubezpieczałem kolegów. Zawsze potrafiłem ludzi poprowadzić przez różne dziury w moim mieście, żeby krzywda się im nie stała. W końcu jednak mnie dopadli – po kilku miesiącach UB mnie aresztował. Kolega z konspiracji, którego torturowali, wydał mnie. Zresztą nie tylko mnie: mnóstwo ludzi wtedy sypnął, włącznie z członkami rodziny. Kompletnie go złamali.
To był koniec. Trzy dni po jego aresztowaniu przyszli do mnie – to był luty 1946 r. Chałupa była pełna broni.
To znaczy?
Pięć sztuk u siebie przechowywałem. Mama i ojczym też byli w domu. Ojca matka nie widziała od początku wojny, a każdy już słyszał o Katyniu, więc postanowiła na nowo ułożyć sobie życie.
Pierwsze, co zrobili ubecy, to zdzielili mnie w twarz i krzyknęli: „Oddawaj broń!”. Miałem u siebie m.in. mój osobisty pistolet Smith & Wesson kal. 38 mm, a także Steyr. To była przewspaniała armata.
Wszystko panu zabrali?
Nie, nic mi nie zabrali. Steyra matka wsadziła do garnka z zupą. Gdzie podziała jednak pistolet Smith & Wesson? Tego nie wiem – schowała go chyba w bieliznę, a jej akurat nie rewidowali. Reszty broni też nie znaleźli. Zabrali mnie do aresztu UB przy ul. Krótkiej.
Od razu pana pobili?
Nie, na początku byli w miarę grzeczni. Zbili mnie dopiero później. Na Krótkiej siedziałem do czerwca.
Do czego się pan przyznał?
Do niczego się nie przyznawałem, bo nic przecież u mnie nie znaleźli. Mój dowódca mówił nam: „Jak się raz przyznasz, to potem przyznasz się już do wszystkiego”. I tego się trzymałem cały czas. Zarzucali mi bardzo ogólną przynależność do „band”, że działałem przeciw władzy ludowej, ale niczego konkretnego na mnie nie mieli. Mimo tego i tak dostałem osiem lat.
Jak to było z próbą ucieczki?
Wieźli nas wtedy koleją do więzienia w Sieradzu. Po drodze na stacji w Warszawie przekupki pytały ochronę, kogo tam wiozą w tych wagonach. Ochrona powiedziała im, że SS-manów! Baby zaczęły złorzeczyć na nas, krzyczały, żeby nas wypuścili w ich ręce. A my na to wszystko odpowiedzieliśmy śpiewem: „AK-owcy to są królowie wszystkich broni, / AK-owcy, Matka Boska niech nas broni!”. Wtedy baby chwyciły za kamienie i zaczęły je ciskać w ochronę.
Chciałem uciec z tego transportu. Po drodze rozwaliliśmy deski w podłodze, ale niestety ochrona to odkryła. To byli fachowcy z KBW. Przyznałem się, że to mój pomysł, żeby kolegów nie bili. Zlali mnie wtedy potwornie. Pewnym ratunkiem były dla mnie niemieckie spodnie kawaleryjskie z grubą skórą na tyłku. Po tym biciu musieli mnie nieść z pociągu do więzienia w Sieradzu. Ledwo z tego wyszedłem.
Potem był pan przetrzymywany jeszcze na Mokotowie. Ostatnio odwiedził pan to miejsce – powstaje tam właśnie Muzeum Żołnierzy Wyklętych i Więźniów Politycznych PRL. Podobno żartował pan przy dyrektorze tej placówki, że był pan tam „pensjonariuszem”. Widać nie opuszcza pana humor mimo tych wszystkich potworności.
Na Mokotowie akurat nie siedziałem długo, wyszedłem na mocy amnestii w maju 1947 r. Nawet dostałem się na studia, ale szybko usłyszałem tekst: „Przynieś świadectwo niekaralności”. Taki był koniec moich studiów. Żyłem w ogromnej biedzie po więzieniu, pracy nie mogłem znaleźć. Aż w końcu zabrałem się do kolarstwa. Okazało się, że bardzo dobrze mi to szło.
No tak, miał pan zaprawę z czasów wojny, kiedy jeździł pan rowerem „na ryby”.
Zgadza się. A potem doszły do tego jeszcze motocykle. Całkiem dobrze mi wychodziła jazda na dwóch kółkach, mogłem z tego jakoś wyżyć.
Jak pan reaguje, kiedy dziś niektórzy mówią o wyklętych per „bandyci”?
Tylko idioci mogą tak o nas mówić. Żaden AK-owiec nie nosił na rękawie opaski AK. Nosili je tylko ci, którzy się pod nas podszywali, żeby kraść inwentarz, gwałcić dziewczyny. My nie mieliśmy żadnych opasek „AK”, tylko mundur i czapkę z orzełkiem. Nieważne, jaki był ten mundur: ja np. miałem niemieckie spodnie i kanadyjską kurtkę.
Poza tym czuliśmy się obrażeni, gdy mówili o nas „pańskie wojsko”. Panów było u nas na 27 chłopa tylko pięciu. Reszta to dzieci dozorców, robotników, ale przede wszystkim naszych biednych kochanych chłopów. Co to za cudni ludzie byli, te chłopskie rodziny. Jeszcze dziś mnie wzrusza, gdy przypomnę sobie tych starych chłopów, którzy tak pięknie opowiadali o Polsce, kiedy u nich kwaterowaliśmy.
Prawo noszenia tytułu żołnierz wyklęty mają ci, którzy się nie ujawnili pod koniec wojny, którzy nigdy się nie poddali, nie poszli do ZBoWiD, nie poszli na usługi służb komunistycznych. Koniec wojny z Niemcami nie oznaczał, że zadanie polskich żołnierzy zostało wykonane. Coraz częściej dochodziły do nas informacje o mordowanych kolegach z AK, o kolejnych aresztowaniach. W najlepszym wypadku groziło naszym wywiezienie na Sybir. Jedna taka historia szczególnie mną wstrząsnęła. UB szukał „Romana”. Nie mogli go znaleźć, więc zabrali z domu jego starszego brata. Chłopak był ranny w 1939 r., był kaleką. Wie pan, co z nim zrobili? Komuniści go rozerwali dwoma końmi na wiosce obok Janowa Lubelskiego...
Sporo pana w mediach. Ostatnio widziałem w Internecie zdjęcia z ceremonii, podczas której wręczał pan nowy karabinek MSBS Grot Wojskom Obrony Terytorialnej.
Bardzo szczęśliwy wtedy byłem. Te nowe wojska to nasza duma, chłopcy kontynuują nasze najlepsze tradycje. Z takimi żołnierzami na straży wolności mogę spać spokojnie.
Muszę jeszcze pana spytać o pseudonimy, bo wygląda na to, że bardzo do pana pasują. Skąd się wziął „Dym”?
Kiedyś ukradłem z samochodu niemieckiego za okupacji torbę z różnego rodzaju substancjami łatwopalnymi. Podpalałem potem różne rzeczy. „Roman” powiedział kiedyś: „Jego wysłać gdzieś, to tylko po nim dym zostanie. Wszystko spali”. I tak już został ze mną ten „Dym”.
A „Kowboj”?
W dzieciństwie interesowały mnie tylko kowbojskie historie. Przed wojną dostępna była u nas piękna literatura na ten temat. Wie pan, kowboje to wolne duchy i ja taki właśnie jestem.
mjr Zbigniew Matysiak (1926-2018), ps. Kowboj, Dym, 27 był żołnierzem wyklętym. Po wojnie służył w oddziale Romana Dumy ps. Roman wchodzącym w skład II plutonu II kompanii „Juranda” ze zgrupowania Hieronima Dekutowskiego ps. Zapora. Aresztowany w 1946 r., wyszedł na wolność w maju 1947 r. na mocy amnestii.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.