Pewien obywatel zobaczył w gazecie zdjęcie dziewczynki wręczającej kwiaty Stalinowi i natychmiast poinformował „organy”, że jej ojciec za carskich czasów był „bogatym kupcem”, który „uciekł przed rewolucją”. Z kolei pewna chłopka doniosła, że teściowa kierownika partyjnego jej kołchozu zwraca się do ludzi „proszę pana”, a nie „towarzyszu”. Członkini moskiewskiego Komsomołu doniosła zaś na kolegę za to, że tańczy „tańce rodem z burżuazyjnych krajów”. Miało to świadczyć o jego powiązaniach z zagranicą. Albo taki donos: „Instruktor biura politycznego Z. przez cały okres pracy aż do ostatniej chwili utrzymywał bliskie stosunki osobiste z wrogiem ludu X. Wiedząc o całym szeregu antypartyjnych czynów X, zamiast go skrytykować i zdemaskować, wybrał drogę milczenia i ukrywania tych czynów przed komunistami”.
Ilu w Związku Sowieckim mogło być donosicieli? Jak powszechne było to zjawisko?
Tego nikt nie wie. W grudniu 1937 r., w przemówieniu wygłoszonym w 20. rocznicę istnienia „organów”, Anastas Mikojan mówił, że „każdy sowiecki robotnik jest współpracownikiem NKWD”. A „Prawda” pisała, iż „masy ludowe wiedzą, że pomagając ludziom z NKWD, pomagają sobie samym, pomagają w wytępieniu wszystkich kanalii, które skrycie podgryzają, próbują zniszczyć potężne socjalistyczne państwo, dzieło ludu pracującego, i przywrócić w ZSRS rządy posiadaczy. NKWD ma już miliony oczu, miliony uszu, miliony robotniczych rąk. A będzie ich miało jeszcze więcej”.
No, tu chyba nieco przesadzili.
Oczywiście. Władza chciała, żeby donosili wszyscy obywatele, ale oczywiście do tego „ideału” było daleko.
Jaką rolę donosy odgrywały w machinie wielkiego terroru?
Pewnie pana zaskoczę, gdy powiem, że poboczną. Technologia wielkiego terroru była inna. NKWD aresztowało wybranych ludzi, a następnie torturowało ich, aby zmusić do przyznania się do niepopełnionych zbrodni i podania nazwisk rzekomych wspólników. Wskazani przez złamanych więźniów „wspólnicy” byli aresztowani i cała procedura się powtarzała. I tak terror zataczał kolejne kręgi, napędzał się niczym kula śniegowa. Donosy przydawały się, gdy już ktoś siedział w areszcie i śledczy szukali dodatkowych materiałów kompromitujących.
Co do mechanizmu terroru – pełna zgoda, ale przecież donosy również skutkowały aresztowaniami.
Jednak nie na taką skalę, jak to się powszechnie wydaje. Jeżeli władze chciały kogoś zgładzić, to nie potrzebowały do tego żadnych donosów. Olbrzymia część ofiar wielkiego terroru została wybrana w inny sposób. Władze zresztą często nie przywiązywały szczególnej wagi do doniesień. Ba, nawet ich nie czytały.
Jak to?
Listów przychodziło zbyt wiele i urzędy po prostu nie miały mocy przerobowych, żeby je wszystkie przeczytać. Tak było choćby we wspomnianej komórce przy redakcji „Prawdy”. Jej pracownicy byli tak zawaleni donosami, że spuszczali je w toaletach, całe paczki upychali za szafkami i wtykali za kaloryfery. Znajdowano je potem po latach. Oczywiście część donosów przekazywali NKWD, ale z kolei inne wyrzucali bez otwierania kopert. Decydował przypadek.
Po co zatem władze zachęcały ludzi do donoszenia, skoro nie czytały „owoców” tej pracy?
Donosy pozwalały kontrolować społeczeństwo. Ludzie, którzy wiedzieli, że w każdej chwili ktoś może na nich donieść, bali się krytykować partię. Za pomocą systemu donosów można było również zastraszać kierowników wszystkich szczebli w zakładach pracy. Ludzie ci wiedzieli bowiem, że mają kontrolę nie tylko od góry, lecz także od dołu, że ich pracownicy mogą na nich donieść, jeżeli zrobią jakiś nierozważny krok. W efekcie w Związku Sowieckim każdy każdego miał na oku. I wszyscy się bali.
Isaak Babel opowiadał, że człowiek sowiecki mógł szczerze rozmawiać tylko z własną żoną, w łóżku, i to schowany pod kołdrą.
Ta anegdota dobrze oddaje nastrój tamtej epoki. Ludność Związku Sowieckiego została poddana straszliwej presji. Jedynym miejscem, w którym rzeczywiście można było rozmawiać swobodnie, był własny dom. Gdy jednak się z niego wyszło, trzeba było uważać na każde słowo. Ludzie znikali jeden za drugim, wytworzyła się psychoza strachu. Stosunki międzyludzkie zostały poważnie nadszarpnięte. Ludzie przestali sobie ufać.
A czy pisano donosy w obronie własnej?
Tak, po aresztowaniu każdego zadenuncjowanego „organa” natychmiast dostawały dziesiątki listów od jego współpracowników, sąsiadów, znajomych. Odcinali się oni od tego człowieka, zapewniali, że nie mieli nic wspólnego z jego „zdradziecką działalnością”. Kajali się przed partią, że „zawiodła ich czujność”, że nie udało im się go „zdemaskować”…
Może pan podać jakieś przykłady?
Weźmy choćby taki list pewnego urzędnika z Ludowego Komisariatu Transportu: „Spotykałem się z X poza biurem. Wypoczywaliśmy razem w domu wczasowym, piliśmy tam wspólnie. Proszę, abyście uwierzyli w szczerość mojej deklaracji, ponieważ czuję ciężar swoich win. Chciałbym w przyszłości zasłużyć uczciwą pracą na zaszczytne miano członka leninowsko-stalinowskiej partii bolszewików”. Albo takie doniesienie: „Przez tchórzliwą, straszną, podstępną żmiję Pramneka musiałem przemyśleć całe swoje życie. Bez wątpienia zawiniłem wobec partii i towarzysza Stalina osobiście, że uwierzyłem jak ślepe kocię tej żmii z ludzką twarzą. Nie przyszło mi do głowy, że ten człowiek może być zdrajcą ojczyzny, partii. Zapewniam, że nie bywałem na jego daczach ani u niego w mieszkaniu”.
Co strach może zrobić z człowiekiem…
Czytaj też:
„Zamienił się w żywą pochodnię”. Horror polskiego kapłana w ZSRS
Ludzie podczas wielkiego terroru byli zdezorientowani, przerażeni. Nie wiedzieli, jak się odnaleźć w tym obłędzie. Znajomość z prominentnym członkiem partii albo dyrektorem fabryki w poniedziałek mogła być źródłem dumy i profitów, a we wtorek – gdy okazał się on „szpiegiem” – narażała na śmiertelne niebezpieczeństwo. Takie donosy z perspektywy lat wyglądają paskudnie, ale warto pamiętać, że ich autorzy walczyli o życie. Często myślę o tych nieszczęsnych ludziach. Wiele osób uważa, że zachowywali się oni tak dlatego, iż byli Rosjanami, wschodnimi Europejczykami, Azjatami. Że mieli jakieś genetyczne predyspozycje do upokarzających zachowań. Całkowicie się z tym nie zgadzam. To byli normalni ludzie. Tacy jak my. To nie oni byli winni, ale system, który wytworzył taką psychozę, postawił ich w takiej sytuacji. Warto się zastanowić, jak my byśmy się zachowali na ich miejscu. Lepiej?
Wszędzie, gdzie zainstalowano komunizm – w Chinach, Korei, Ameryce Południowej, Polsce i Niemczech – ludzie zachowywali się tak samo. System sowiecki prowadzi do moralnego rozkładu każdego społeczeństwa.
Otóż to. A z wielkim terrorem w Związku Sowieckim sprawa jest jeszcze bardziej skomplikowana, gdyż ludzie, którzy padli jego ofiarą, wcześniej sami budowali ten system. Mało tego, często byli członkami jego aparatu represji. Byli więc zarówno katami, jak i ofiarami.
Wielki terror to jednak nie tylko rzeź komunistów. Jego ofiarami w zdecydowanej większości padli zwykli ludzie. Tak było choćby z „operacją polską” NKWD.
Zgoda. To Chruszczow w swojej słynnej mowie z 1956 r. przedstawił wielki terror jako czystkę w szeregach partii komunistycznej. I tak przez długie lata to funkcjonowało. Po częściowym otwarciu sowieckich archiwów w latach 90. okazało się jednak, że represje spadły również na setki tysięcy zwykłych ludzi sowieckich. Mordy komunistów były tylko wierzchołkiem góry lodowej.
Najbardziej przerażające jest to, że wszystkie, absolutnie wszystkie zarzuty stawiane ludziom w czasie wielkiego terroru były sfabrykowane.
Oni szukali ludzi, którzy nie istnieli! Skąd bowiem w 1936 r. w Związku Sowieckim mieli się wziąć trockiści? Przecież wszyscy oni dawno już nie żyli, siedzieli w łagrach albo byli na emigracji. Skąd w 1937 r. w sowieckich fabrykach miały się wziąć tysiące niemieckich, polskich i japońskich szpiegów oraz sabotażystów? To było kompletne szaleństwo. Podczas wielkiego terroru zgładzono 700 tys. ludzi! A kolejne 700 tys. wysłano do łagrów. Skala tej zbrodni jest kolosalna.
Po co Sowieci to zrobili?
Badaniem dziejów Związku Sowieckiego zajmuję się od wielu lat. W tym czasie przeczytałem tysiące dokumentów i setki książek na temat wielkiego terroru. A mimo to nie potrafię odpowiedzieć panu na to pytanie. To się wymyka ludzkiemu pojmowaniu.
François-Xavier Nérardjest profesorem historii na Sorbonie. Specjalizuje się w dziejach społecznych Związku Sowieckiego. Napisał m.in. – przetłumaczoną na język polski – książkę „5% prawdy. Donos i donosiciele w czasach stalinowskiego terroru” (Świat Książki).
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.