Następnego dnia, w czasie patrolu w rejonie Ateletta i San Eramo nad Sangro, komandosi utracili pierwszego z kolegów – starszego strzelca Franciszka Roguckiego. Zapytany przed śmiercią, dlaczego zapuścił się samotnie tak daleko, odpowiedział: „Zobaczyć go, Szwaba”. Rogucki był Polakiem z Pittsburgha. Słabo mówił po polsku, lecz – jak wspominał Zajączkowski – czuł i myślał jak prawdziwy Polak. Za namową matki wybrał polską służbę, chociaż nie wiązało się to z żadnymi korzyściami materialnymi – inaczej niż w przypadku armii amerykańskiej, do której również mógł wstąpić.
Pierwszy poważny bój komandosi stoczyli pod Pescopennataro. W nocy z 21 na 22 grudnia 1943 r. na miasteczko uderzył oddział niemiecki liczący prawdopodobnie ok. 250 strzelców alpejskich. Polacy oczekiwali na pozycjach, ostrzeżeni wcześniej przez miejscową ludność. I – jak pisaliśmy – okazało się, że jest ich quite enough, by odeprzeć przeważających liczbą, elitarnych niemieckich strzelców.
Brytyjskiemu generałowi pozostało już tylko złożyć oficjalne wyrazy uznania kpt. Smrokowskiemu: „Z okazji Pańskiego pierwszego starcia z przeważającym nieprzyjacielem wyrażam gorące podziękowanie Panu, Pańskim Oficerom i Szeregowym za zdecydowane i dobre wykonanie zadania i utrzymanie powierzonego odcinka. Wasze działanie jest zgodne ze znakomitą tradycją Armii Polskiej i Brytyjskiej, toteż w imieniu żołnierzy 78. Dywizji przesyłam Panu podziękowanie za dobre rezultaty walki. W polu, 22 XII 1943”.
W drugiej połowie stycznia 1944 r. Polacy podeszli do rzeki Garigliano, zdobyli stoki Monti Aurunci, a następnie przepłynęli rzekę w awangardzie sił brytyjskich. Na drugim brzegu stoczyli kolejny bój z Niemcami, zdobywając wzgórze Valle Martina i odparli ich silne kontrnatarcia: „Ścieżką w dole idzie drużyna Niemców – stalowe hełmy błyszczą zza kamiennego murku. Szybko zajęte stanowiska. Seria z rkm-u zadzwoniła po murze. Dwa czy trzy rzuty granatem, jakieś pojedyncze strzały – rotmistrz z brenem rzuca się długim skokiem do przodu. Jeden z Niemców legł z rozprutą piersią – inni odstrzeliwali się zza kamieni. Konrad [Brauliński] poderwał się z tommy-gunem, zaledwie dwadzieścia metrów dzieliło go od nieprzyjaciela – tommy-gun zaciął się. Potrząsając groźnie bezużyteczną bronią, wydał nieartykułowane okrzyki, runął na Niemców. Wszyscy zamarli w oczekiwaniu... Zza kamieni podniosło się siedem postaci w mundurach »feldgrau«, z podniesionymi do góry rękami. Hitlerowskie pozdrowienie nie wymaga chyba wzniesienia obu dłoni?” – wspominał z przekąsem Zajączkowski.
W boju o wzgórza nad Garigliano komandosi ponieśli jednak bolesną stratę. Poległ zastępca dowódcy kompanii – powszechnie lubiany rtm. Stanisław Wołoszowski, przed wojną oficer 1. Pułku Strzelców Konnych i członek polskiej kadry olimpijskiej w jeździectwie, który – jak sam mawiał – miał „zawsze miękkie serce dla blondynek”. Trafił go pocisk niemieckiego snajpera, kiedy zakładał opatrunek jednemu ze swoich rannych żołnierzy.
Na początku kwietnia 1944 r. kompanię podporządkowano II Korpusowi gen. Władysława Andersa, którego ostatnie oddziały właśnie kończyły lądowanie na ziemi włoskiej. I to polskie dowództwo zdecydowało o skierowaniu komandosów pod klasztor Monte Cassino jako zgrupowanie Commando, do którego oprócz nich wszedł szwadron szturmowy 15. Pułku Ułanów Poznańskich. Rankiem 17 maja 1944 r. wzięli oni udział w ataku na wzgórze San Angelo. Ponieśli znaczne straty i początkowo nie osiągnęli zamierzonego celu. Dopiero później, zmieniając kierunek natarcia, opanowali wzgórze, utrzymując je mimo bardzo silnego ognia nieprzyjaciela oraz jego licznych kontrataków.
Wspominał Jerzy Cieniewicz: „Kanonada i strzelanina nie ustają. Niemieckie moździerze usiłują »wymacać« naszą kompanię. Przechodzimy zasieki z drutu kolczastego, zbiegamy niżej, kierując się na las. Gwizd, huk, dym, syk rozpryskujących się odłamków i kamieni. Jest nas siedmiu – niemal obok siebie. Pociski padają niżej, wyżej, tuż obok nas, w górę wyskakują słupy ziemi, na stoku pojawiają się leje, niczym ropiejące rany. »Stary« klnie. Jakiekolwiek ukrywanie się przy pozostawaniu w tym rejonie byłoby absurdem. Pociski walą bez przerwy w tym samym pasie. [...] Byliśmy wystawieni na żer baterii stron obu. [...] Niemiecka artyleria wydłuża celownik. W powietrzu grudy ziemi i kamienie. Stąd nie ustąpimy... Inaczej jest niż przed czterema miesiącami, akurat dziś upływającymi; 17 styczeń i 17 maj... Garigliano i pasma wzgórz w rejonie Cassino... Stan kompanii był liczniejszy – obecnie przy swoim boku mamy szwadron szturmowy... i obecnie ta w nas różnica, że »odwalamy robotę piechoty«”.
Monte Cassino, gdzie kompania została wykorzystana wbrew przeznaczeniu bojowemu – powtórzmy za przywołaną relacją – „odwalając rolę piechoty”, kosztowało ją ośmiu zabitych i 52 rannych. Poniesione straty spowodowały konieczność czasowego wycofania komandosów z frontu i reorganizacji oddziału. Zamiast ułanów poznańskich do zgrupowania Commando przydzielono polsko-włoską 111. Kompanię Ochrony Mostów (Polacy stanowili kadrę oficerską i podoficerską, żołnierze z zaciągu ochotniczego byli Włochami). Zgrupowanie weszło do akcji 9 lipca, uczestnicząc w walkach w rejonie Monte Freddo nad Adriatykiem. Następnie, tym razem w składzie 2. Brygady Pancernej (a bez kompanii ochrony mostów), komandosi przeszli rzekę Mussone, po czym w ciężkim boju zdobyli Casa Nuove.
Dobrze zasłużeni ojczyźnie
Straty poniesione pod Monte Cassino i Anconą uniemożliwiły kompanii dalszy udział w walce. Tym bardziej dziwić mógł rozkaz wydany gen. Andersowi po wybuchu powstania warszawskiego przez szefa sztabu Naczelnego Wodza PSZ gen. Stanisława Kopańskiego. Wedle niego dowódca II Korpusu miał skierować kompanię do kraju. Naczelny Wódz, gen. Kazimierz Sosnkowski, odwołał rozkaz, równocześnie zdecydował jednak o rozwiązaniu kompanii. W jej miejsce powołał Polskie Commando w sile batalionu. Na jego czele stanął mjr Smrokowski, kadrę zaś mieli tworzyć jego dotychczasowi podwładni. 15 sierpnia 1944 r. kompania przestała istnieć. Nowo utworzony Batalion Komandosów po kilkumiesięcznym przeszkoleniu wziął jeszcze udział w bitwie pod Bolonią w drugiej połowie kwietnia 1945 r.
Na tym zakończyły się dzieje tego znakomicie wyszkolonego w różnych rodzajach walki oddziału, który dał tak liczne dowody bohaterstwa w bojach z Niemcami we Włoszech. Oddziału – jak trafnie zauważył jeden z żołnierzy II Korpusu (ale nie komandos) Wiktor Ostrowski – tworzonego przez ludzi „scementowanych najpiękniejszą rzeczą pod słońcem – przyjaźnią męską i braterstwem krwi”, dodając żartobliwie: „To już samorzutnie powstaje w czasie takiej »roboty«. Powiedzmy – »mokrej roboty«. Teraz są na odpoczynku. W odwodzie. I choć na tych zasłużonych wakacjach przenosi się ich stale z jednego m.p. do drugiej, jeszcze gorszej dziury – ćwiczą, uczą się, doskonalą się nadal. No i w chwilach wolnych... jakby to powiedzieć... niszczą alkohol w każdej postaci”.
Po zakończeniu wojny większość żołnierzy pozostała na uchodźstwie w Wielkiej Brytanii, z czasem wyjeżdżając także do innych krajów, tak jak mjr Władysław Smrokowski, który osiadł w Chicago w Stanach Zjednoczonych, gdzie pracował w hucie żelaza, i Henryk Jedwab, który ukończywszy studia inżynierskie w Anglii, stał się uznanym specjalistą w przemyśle włókienniczym w Kanadzie.
„Stwierdzam, że kompania komandosów dobrze zasłużyła się Ojczyźnie” – powiedział w kwietniu 1944 r. gen. Sosnkowski, odznaczając jej żołnierzy trzema Virtuti Militari i 15 Krzyżami Walecznych za męstwo okazane w walkach na froncie włoskim. Był w tych słowach wielki kredyt zaufania. Nie zawiedli jednak komandosi Naczelnego Wodza. Garigliano, Monte Cassino i Ancona były tego najbardziej przekonującymi dowodami.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.