Łoś – niespełniony sen o podniebnej potędze
  • Rafał A. ZiemkiewiczAutor:Rafał A. Ziemkiewicz

Łoś – niespełniony sen o podniebnej potędze

Dodano: 
PZL-37 Łoś i ich załogi, 1939 r.
PZL-37 Łoś i ich załogi, 1939 r. Źródło: Wikimedia Commons
Był piękną, kosztowną i kompletnie zbędną zabawką, nie było nawet pomysłu, do czego go użyć. Łoś był dzieckiem megalomanii płk. Ludomiła Rayskiego.

PZL-37 Łoś to jedna z ikon dwudziestolecia. Rzeczywiście – nowoczesny, szybki, pełen innowacyjnych rozwiązań, zdolny unieść ładunek użyteczny równy własnemu ciężarowi, a nawet od niego większy, na dodatek o pięknej linii. Poza brakiem opancerzenia, co czyniło go bardzo wrażliwym na ogień, pozbawiony wad. Jest z czego być dumnym! Zwłaszcza że bombowce tej klasy, dwusilnikowe, w 1939 r. produkowało oprócz nas tylko pięć państw na świecie.

Patrząc jednak szerzej – Łoś to symbol absurdu sanacyjnych rządów, ich oderwania od rzeczywistości i mocarstwowych urojeń. Wprowadzonego do linii w roku 1938 bombowca do września 1939 r. wyprodukowaliśmy ponad 100 sztuk. W wojnie obronnej użyto w eskadrach bojowych mniej niż 40 – reszta spłonęła w magazynach, padła łupem najeźdźców lub została „internowana” w Rumunii.

Tych w eskadrach użyto jako samolotów szturmowych – a to miało tyleż sensu, co okładanie napastnika z braku innej broni mikroskopem i bohaterstwo posłanych na pewną śmierć lotników nic tu nie mogło dać.

W istocie Łoś był piękną, kosztowną i kompletnie zbędną zabawką, nie było nawet pomysłu, do czego go użyć. Był dzieckiem megalomanii płk. Ludomiła Rayskiego, który naczytał się chybionych teorii Giulia Douheta i trzymał się ich jak pijany płotu. Douhet, który zresztą sam lotnikiem nie był, uważał, że przyszłą wojnę rozstrzygną wielkie floty bombowców. Uważał też, że takie bombowce będą miały na pokładzie tyle broni maszynowej, iż tradycyjne myśliwce nie zdołają im zagrozić. Ani pomóc. Jedynymi myśliwcami nadającymi się do eskortowania i atakowania wypraw bombowych będą ciężkie dwusilnikowe maszyny, z wielką szybkością wznoszące się na wysoki pułap i spadające zeń lotem nurkowym. Stąd też Łoś stał się mimowolnym mordercą polskich myśliwców.

Fantastycznie udanej linii samolotów P – a w 1935 r. P-11 mógł śmiało iść w zawody o tytuł najlepszego myśliwca świata – nie kontynuowano. Cały wysiłek poszedł na Wilka, dwusilnikowego towarzysza przyszłych wypraw bombowych Łosi, projektowanego zresztą pod planowany dopiero silnik, który ostatecznie nigdy nie powstał. Lat straconych, zanim Rayski został wreszcie odsunięty, nie dało się już odrobić. Piloci doświadczalni PZL, którzy trafili w czasie wojny do Anglii, twierdzili, że stanowiący rozwinięcie serii P PZL-50 Jastrząb dorównywał osiągami brytyjskiemu Hurricane'owi, i analiza osiągów to potwierdza, podobnie jak pozwala uznać PZL-55, który nie zdążył zejść z deski kreślarskiej, za potencjalny odpowiednik Spitfire’a.

Te znane całemu światu myśliwce, które w dużej liczbie weszły do linii dopiero w roku 1939 i które rozstrzygnęły bitwę o Anglię, oblatywano nie jak jastrzębia tuż przed wojną, ale w 1935 r.

Nawet bez nowych typów myśliwców za cenę jednego łosia można było kupić trzy PZL-24, w 1939 r. wciąż zdolnych mierzyć się z maszynami niemieckimi – tylko że wojsko polskie w ogóle ich nie chciało, produkowano je tylko na eksport. Za sen o potędze bombowej, na którą i tak nas nie było stać (cóż to było te 100 łosi wobec flot użytych potem w wojnie przez aliantów, zresztą ze skutkiem dużo mniejszym od oczekiwanego?), zapłaciliśmy straszną cenę. Inaczej niż kraje, w których co prawda też Douheta czytano i niekiedy słuchano, ale nigdzie kosztem całkowitego odrzucenia wszystkich dotychczasowych doświadczeń i rezygnacji z tradycyjnych myśliwców.

Artykuł został opublikowany w 7/2017 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.