TOMASZ ZBIGNIEW ZAPERT: Największą plagę stołecznej gastronomii w II Rzeczypospolitej stanowiły darmozjady?
BARTOSZ PALUSZKIEWICZ: Można tak śmiało powiedzieć. Liczba obiadów, które gościom „sponsorowali” właściciele i zarządcy, była znaczna. Proceder znano już wcześniej, ale w okresie międzywojennym, głównie w dobie kryzysu gospodarczego, przybrał na sile. Trudno było temu zapobiec, gdyż dopiero po skonsumowaniu zamówienia klient ujawniał, że nie posiada w ogóle gotówki lub ma jej niewystarczającą ilość.
Co się działo z takim delikwentem?
Uruchamiano wówczas stałą procedurę – wezwanie policji, spisanie protokołu i przeważnie nałożenie grzywny lub dzień w areszcie. W tych sytuacjach najbardziej poszkodowany był kelner, który odpowiadał za gościa i finalnie za rachunek. W latach 30. nastąpił pewien progres i kelnerzy udawali się wraz z darmozjadem pod adres domowy celem wyegzekwowania zapłaty za rachunek. Przynosiło to kilka wymiernych efektów – w większości przypadków udawało się otrzymać zapłatę, a delikwent najadał się dodatkowo wstydu przed rodziną czy sąsiadami.
Ale restauracje narażone były również na poważniejsze straty...
Nocami do lokali gastronomicznych, a także przylegających do nich magazynów, spiżarni, względnie piwnic włamywali się pospolici przestępcy. Ich łupem padały głównie artykuły spożywcze: masło, jajka, wędliny, trunki, a także platery i obrusy. Po Warszawie lat 30. krążyły wyspecjalizowane szajki knajpianych włamywaczy. Łupy konsumowano albo pokątnie sprzedawano. Takim paserstwem zajmowała się m.in. Dora Ładowska, żona słynnego Grubego Joska, właściciela opiewanego w stołecznej legendzie szynku usytuowanego przy nieistniejącej dziś ulicy Rynkowej.
Kim byli lipkarze, klawisznicy i wreszcie doliniarze?
To przedstawiciele rozgałęzionej „rodziny” przestępczej. Ich określenia pochodzą od specjalizacji.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.