Pewnego dnia mała dziewczynka, nieznana mi w ogóle, podrzuciła mi, idąc drogą, flaszkę mleka, wskazując gestem miejsce. Przy pracy „Ślepy Maks” pobił styliskiem od łopaty ks. Jankowskiego do nieprzytomności. Cała jego twarz stanowiła jedną maskę zakrzepłej krwi, oczy ledwie widoczne. W czasie przerwy obiadowej postanowiłem obmyć mu twarz nie chustką do nosa, a raczej ścierką. Pochyliłem się nad stawem i obmywałem mu całą twarz. Wtem, niespodziewanie, kapo chwycił mnie za nogi i wrzucił do stawu. Zacząłem płynąć. Myślałem, że wyjdę z wody na przeciwległym brzegu. Wówczas SS-man zaczął do mnie strzelać. Zawróciłem. Za czyn ten wsadzono mnie do bunkra jako podejrzanego o ucieczkę. Nie miałem absolutnie zamiaru uciekać, zresztą było to w owym czasie niemożliwe.
Przesłuchiwany na Politische Abteilung (wydziale politycznym) ks. Jankowski miał rzekomo zeznać, że nosiłem się z zamiarem ucieczki już od dłuższego czasu. Protokół jego zeznań odczytano mi, czemu kategorycznie zaprzeczyłem. Nabrałem wówczas wielkiego żalu tak do księdza Jankowskiego, jak i jemu podobnych.
(…)
Któregoś dnia już u kresu sił z ogromnym strachem zgłosiłem się na bloku 28. jako chory. Sprawa nie wyglądała podejrzanie, gdyż wyglądałem już na stuprocentowego „muzułmanina”. Jakiś nieznany mi wówczas więzień, a był to, jak później stwierdziłem, kol. Kieliszek, posadził mnie na basen, aby stwierdzić, czy w kale jest krew, bo tylko ten stan można było uznać za Durchfall. Jako „durchfalistę” postawiono mnie przed obliczem lekarza niemieckiego, którym, jak się później dowiedziałem, był dr Entress. Nie popatrzył nawet na mnie, a obecny przy badaniu kol. Walentynowicz, który był blokowym z 28. bloku, zawyrokował:
– Blok 20. Durchfall
Blok 20-ty nazywano szumnie szpitalem. Był to blok chorób zakaźnych. Szpital to tylko nazwa, a całość to chyba ironia. To, co zobaczyłem pod nazwą szpitala, to był chyba najpodlejszy śmietnik.
Na sali brudnej, zawszonej, bez łóżek, na trotach w workach papierowych, konały setki ludzi. Nie była to żadna opieka lekarska. Smród i gnój przeraźliwy. Nikt się tym nie przejmował. Do takiej sali przydzielono mnie jako chorego na Durchfall. O śnie mowy nie było. Pchły nie pozwalały zasnąć. Można je było zbierać garściami. Nie ma w tym absolutnie przesady.
Izbowy tej sali, Konrad Szweda, który, jak później się dowiedziałem, był księdzem, zwrócił się do lżej chorych o pomoc w nocnych dyżurach. Zgłosiłem się zaraz z innymi kolegami, bo za pracę była nagroda w postaci dolewki zupy. Czynność dyżurnego polegała na wynoszeniu wiader z kałem, na wywlekaniu trupów na korytarz po uprzednim wypisaniu ich numerów na rękach i piersiach. Tak opisany szkielet więźnia był gotów na ostatnią podróż do przybytku zwanego krematorium. W pierwszą noc wniosłem około dwadzieścia wiader kału i rano opisałem dwudziestu trzech umrzyków. Stan izby wynosił niewiele ponad sto osób. Z tego przykładu widać jasno, jaka była śmiertelność, i to naturalna. Mówiono, że w tę noc było bardzo mało zmarłych i że miałem duże szczęście. Przeciętnie bowiem umierało znacznie więcej. W tym czasie gaz i fenol nie były jeszcze stosowane.
Czytaj też:
Karły z Auschwitz. „Anioł Śmierci” poddawał je makabrycznym eksperymentom
Niejednego zastanowić może, jaka była przyczyna tej ogromnej śmiertelności, w czasie kiedy obóz zaczął się zaledwie rozrastać, kiedy transportów nie przybywało za wiele, a my jako jedni z pierwszych tworzyliśmy tzw. kadrę obozową. Jedną z wielu przyczyn chorób i śmiertelności była regulacja Soły. W upalne dni czy zimne szarugi grupy więźniów pracowały w wodzie. Przy słońcu praca była znośna, a niekiedy nawet przyjemna. Ale po zachodzie słońca większość więźniów dostawała dreszczy, występowała gorączka i wystarczyło kilka dni, by chory umierał. A rodziny w kraju, matki czy siostry wyrażały zdziwienie. Jak to? Tak niedawno aresztowany, taki był zdrowy. Człowiek głodny, pozbawiony codziennie i systematycznie potrzebnych do życia kalorii, znikał w oczach.
Drugą bardzo częstą przyczyną śmierci przy pracy była przynależność do opisanego uprzednio przeze mnie komanda kosiarzy. Pamiętałem przecie jako młody chłopiec polską wieś, gdzie kośby uważano za jedną z najcięższych prac. Kosiarze z uwagi na to musieli być silni i jak najlepiej odżywieni.
Trzecim rodzajem zabójczej pracy była budowa nowych ulic w obozie. Słynny „walec Krankemanna”, ważący kilkanaście ton, ciągnęli więźniowie. Tym walcem ubijano drogi. Siłą pociągową byli przeważnie księża i Żydzi. Sto osób rano, sto po południu na sznurach i przy dyszlu ciągnęło tego potwora. A na walcu największy z katów, kapo Krankemann z batogiem w ręce. Jeden z trzydziestu naszych „wychowawców” przybyłych do Oświęcimia z Sachsenhausen.
Nierzadkie były wypadki, kiedy więzień upadał z wyczerpania. Wówczas padała komenda: „Weiter fahren!” – i żywy delikwent był po prostu rozwalcowywany. Na żwirze i piasku pozostawała tylko wielka krwawa plama. Taczka piasku przewalcowana ponownie nie pozostawiała już ani śladu. A wielu z ludzi nie może uwierzyć, że spoiwem dróg oświęcimskich były ciało i krew więźniów.
W opisywanym czasie obóz w Oświęcimiu liczył niewiele ponad 4 000 więźniów. Małe krematorium przy wejściu wystarczało zupełnie na spalenie osób, które ginęły śmiercią naturalną.
(…)
Tytuł pochodzi od redakcji.