Droga do pełnej stalinizacji stała już otworem. O otwartym wypowiadaniu opinii nie było mowy; dotyczyło to również – a może przede wszystkim – oficjeli niższego szczebla i działaczy partyjnych. Informacje na temat sytuacji w państwie i partii, coraz ściślej reglamento-wane, zastępował propagandowy bełkot. W nieunikniony sposób coraz większą rolę odgrywały przekazywane szeptem czy półgłosem sekrety i pogłoski. W zaufanych kręgach, wśród sprawdzonych przyjaciół, krążyły poufne wiadomości, często zniekształcone, oraz zwykłe plotki. Szczególnie duże emocje budziły informacje o tym, kto jest czyim człowiekiem i dla kogo pracuje. W oficjalnie jednolitej PPR działały różne zwaśnione ze sobą grupy, a w tym tyglu mieszała jeszcze budząca grozę agentura radzieckiej NKWD. Podczas wieczornych spotkań przy wódce szczerze rozmawiali ze sobą w 1946 roku dwaj pozostający w komitywie wiceministrowie obrony narodowej – stary bolszewicki wyjadacz, 50-letni generał Karol „Walter” Świerczewski i 38-letni Piotr Jaroszewicz. Ten pierwszy, weteran Armii Czerwonej i wywiadu wojskowego Razwiedupr, posiadał bardzo rozległą wiedzę na temat radzieckich służb specjalnych. Pewnego wieczoru, lekko podchmielony, uchylił swemu rozmówcy rąbka tajemnicy w sprawie tzw. matrioszek, jednej z najbardziej niezwykłych praktyk wywiadu ZSRR. Jaroszewicz pociągnął go za język i usłyszał niewiarygodną historię o działających w Polsce agentach sobowtórach. Historię, która rzucała też nowe światło na zamach na Bieruta w Hotelu Francuskim.
„Walter” twierdził, że informacje na ten temat uzyskał przy kielichu od generała NKWD Gieorgija Siergiejewicza Żukowa. Dowódca ów pracował w radzieckiej bezpiece „na polskim odcinku”. 23 września 1941 roku objął funkcję łącznika z dowództwem armii generała Władysława Andersa, formowanej z Polaków przebywających na terenie ZSRR, podległej zaś rządowi emigracyjnemu w Londynie. Oprócz swych zwykłych zadań Żukow prowadził też inwigilację andersowców. Stosował w tym celu technikę matrioszek, praktykowaną już przez bolszewików od ponad 20 lat, początkowo przeciw białej emigracji rosyjskiej. Metoda wzięła nazwę od popularnych w Rosji kolorowych, drewnianych bab wkładanych jedna w drugą, mniejsza w większą. Wywiad bierze na cel jakąś osobę, szukając kogoś do niej łudząco podobnego, sobowtóra, „większej matrioszki”. Zwerbowany sobowtór przechodzi odpowiednie szkolenie, wcielając się w postać ofiary. W odpowiednim momencie ofiarę zabija się lub porywa, na jej miejsce wstawiając gotowego już do pracy agenta. Matrioszka agent pochłania matrioszkę cel i zaczyna tajną misję dla swych mocodawców. Chorobliwie podejrzliwy Stalin obawiał się podobno, że ta diabelska metoda może kiedyś zostać zastosowana przeciw niemu. Odbiciem tych lęków był popularny w ZSRR dowcip:
Dyktator siedzi w gabinecie, nagle wpada zaaferowany Beria: – Towarzyszu Stalin, pilna wieść! Odkryliśmy, że w Gori mieszka człowiek dokładnie taki sam jak wy. Takie same rysy twarzy, włosy, wąsy.
Stalin zrywa się zza biurka: – Natychmiast rozstrzelać! – Mmm... A może wystarczy... ogolić?
Najprościej można było podmieniać osoby żyjące samotnie; rodzinie przecież łatwo się zorientować, że z mężem czy tatusiem coś jest nie tak. W wypadku skoszarowanych, często w ogóle pozbawionych kontaktu z rodzinami andersowców Żukow i jego ludzie mieli ułatwione zadanie. Kandydatów na ich sobowtórów werbowano wśród polskich rodzin mieszkających w Rosji albo w radzieckich domach dziecka. Ich wychowankowie, poddani ideologicznemu praniu mózgów, byli szczególnie chętni do udziału w zaszczytnej, supertajnej misji przeciw wrogom Związku Radzieckiego. Kandydaci, wybrani z uwagi na wygląd i predyspozycje, przechodzili następnie w obozach radzieckiej bezpieki intensywne szkolenie na „autentycznych Polaków”.
Nie bagatelizowano żadnych istotnych szczegółów. Dwaj pracujący dla NKWD byli polscy księża uczyli np. adeptów elementów obyczajowości katolickiej. Potem każdy agent poznawał już cechy osobowości i zwyczaje osoby, za którą miał zostać podmieniony. Stawał się stopniowo człowiekiem celem, nigdy oczywiście nie stawał się jego perfekcyjną kopią, niemniej coraz trudniejszym do od-różnienia od oryginału. Gdy w 1942 roku Stalin zgodził się wstępnie na wyprowadzenie armii Andersa do Iranu, Żukow otrzymał sygnał, że zbliża się termin wymiany oryginałów na kopie. Przyspieszono przygotowania agentów. Ostatecznie, jak miał ujawnić Świerczewskiemu generał NKWD, w oddziałach Andersa ulokowano czterech agentów matrioszki. Pora do przeprowadzenia tego typu operacji była wyśmienita; andersowcy przebywali w obozach w ekstremalnie ciężkich warunkach, niedożywieni i dziesiątkowani chorobami. Nietrudno było o rozstrój nerwowy czy szaleństwo.
Biorące się ni stąd, ni zowąd różnice w zachowaniu łatwo było złożyć na karb wycieńczenia, napięcia nerwowego, postępujących zaburzeń psychicznych. Korzystając ze sprzyjających okoliczności, dublerzy wcielili się z sukcesem w przypisane im role, a osoby, które zostały nimi zastąpione, porwano i najpewniej zamordowano. Po listopadzie 1942 roku wszystkie cztery matrioszki znalazły się wraz z całą 80-tysięczną armią Andersa w Iranie. Nigdy nie zostały zdemaskowane. Służyły Moskwie przez całą wojnę, potem zaś rozpracowywały jako „weterani od Andersa” emigrację polską na Zachodzie. Zakończywszy z powodzeniem operację na tym odcinku, Żukow miał się skupić na kolejnym celu, również polskim. Chodziło tym razem o polskich komunistów w ZSRR, którzy 1 marca 1943 roku założyli z inicjatywy Stalina Związek Patriotów Polskich (ZPP). Radziecki tyran pragnął, by nowy polski ruch komunistyczny był mu całkowicie uległy. Cóż mogło lepiej to zagwarantować niż przygotowanie zawczasu matrioszek, których można by użyć w alarmowej sytuacji?
Żukow zaczął więc poszukiwać kandydatów na sobowtórów działaczy ZPP i dowódców formowanej pod ich egidą w Sielcach nad Oką dywizji piechoty im. Tadeusza Kościuszki. W miarę posuwania się Armii Czerwonej na zachód, w stronę dawnych polskich granic, rosło prawdopodobieństwo ich użycia w przyszłości. Dopóki polscy działacze komunistyczni znajdowali się w garści Stalina, trudno było oczekiwać, że w czymkolwiek mu się sprzeciwią. Jak jednak będą się zachowywać, gdy schwycą ster władzy w Polsce, gdy stworzą już z radziecką pomocą własną armię i aparat bezpieczeństwa? Czy nie zaczną wierzgać, tak jak w latach 30. wierzgała Stalinowi niewielka, ale krnąbrna Komunistyczna Partia Polski?
Na Polaków, lubiących demonstrować niezależność, trzeba było mieć oko. Zapobiegliwy dyktator, znany z umiejętności dalekosiężnego przewidywania sytuacji, rozważał więc różne opcje. I na każdą się ubezpieczał. Ilu sobowtórów ulokowano u polskich komunistów, trudno stwierdzić. Generał Żukow mówił Świerczewskiemu o czterech matrioszkach w armii Zygmunta Berlinga i trzech w utworzonej pod okupacją niemiecką Polskiej Partii Robotniczej i jej zbrojnych oddziałach. Najprawdopodobniej jednak operacja ta była szerzej zakrojona. Według historyka doktora Lecha Kowalskiego na podstawie akt dowództwa Wojskowej Służby Wewnętrznej można stwierdzić, że do armii Berlinga wprowadzono około 50 osób z fałszywymi życiorysami. Ludzie ci znaleźli się głównie w pionach informacji wojskowej, politycznym, kwatermistrzostwa i służb medycznych. Ilu z nich było matrioszkami sensu stricto, tego nie sposób ustalić.
Na dość szeroki zasięg operacji wskazują również wspomnienia niektórych Polaków żyjących w ówczesnym ZSRR. Znana filozofka profesor Barbara Skarga pisała o swojej znajomej, niejakiej Hali, która po wojnie otrzymała od NKWD propozycję wyjazdu do Polski w chara-terze „repatriantki”. Wyraziwszy zgodę, zaczęła szkolenie w jakimś pałacyku na odludziu, na terenach wschodniej Ukrainy. „Studiowała plan przedwojennej Warszawy, nazwy ulic, kawiarni, nazwiska nieistniejących już sklepikarzy wokół jej rzekomego domu. Dawano jej nawet dziecinne polskie książki do czytania” – wspominała profesor Skarga w książce Po wyzwoleniu (1944–1956).
Czytaj też:
Najgorszy koszmar homoseksualistów. Zrobili z nich tam ludzkie strzępy
Świadomi tego wszystkiego partyjni oficjele zadawali sobie po cichu oczywiste pytania: jak wysoko sięgnęły w Polsce macki radzieckiej fabryki sobowtórów? Czy ktoś z najwyższego kierownictwa jest podstawioną już „większą matrioszką”? Czy NKWD trzyma w ukryciu sobowtórów jakichś dygnitarzy z państwowej i partyjnej wierchuszki? Kiedy i w jakich okolicznościach może ich użyć? Wiktor Grosz, jeden z generałów Ludowego Wojska Polskiego, trzymał na razie swe podejrzenia w tajemnicy. W czasie wojny jako współtwórca ZPP i dywizji im. Kościuszki współpracował z NKWD i wiele wiedział. Był przekonany, że radziecka bezpieka znalazła i przeszkoliła matrioszkę samego lidera Polski Ludowej – Bolesława Bieruta.
Miał poznać tego mężczyznę jeszcze przed wojną, zanim został on dublerem przyszłego komunistycznego prezydenta. Prawdziwy Bierut, ten urodzony w 1892 roku w Rurach Brygidkowskich koło Lublina, był wiernym stalinowcem i agentem NKWD, teoretycznie więc nie było specjalnej potrzeby zastępowania go agentem. W jego wypadku, jak uważał Grosz, chodziło jednak o inny cel i cała operacja miała nieco odmienny przebieg. Bieruta poinformowano bowiem zawczasu, że będzie miał sobowtóra, i obu panów przedstawiono sobie nawzajem. Matrioszka miała pomóc politykowi w wykonywaniu arcytrudnego zadania, jakim było przewodzenie polskim komunistom w czasie okupacji, a potem – ewentualnie – przejmowania władzy w kraju. Swą przydatność dubler udowodnił już w lipcu 1943 roku. Grosz twierdził, że to właśnie fałszywy, a nie prawdziwy Bierut został wówczas przerzucony do okupowanej Polski, gdzie wszedł w skład podziemnego Komitetu Centralnego PPR. NKWD uznało ponoć, że przeszkolony w technikach operacyjnych agent matrioszka lepiej sobie poradzi w trudnych warunkach okupacyjnych.
Gdyby podejrzenia generała Grosza były prawdziwe, można przypuszczać, że pod koniec niebezpiecznej misji Bierut matrioszka był już nieźle wprawiony w swej roli. Może nawet zaczął się czuć... prawdziwym Bierutem? Z punktu widzenia NKWD taka ewolucja świadomości nie mogła nastręczać kłopotów. Bezpiece zależało przecież na jak najbardziej wiarygodnych, jak najautentyczniejszych matrioszkach. Na początku 1945 roku, jeśli wierzyć opowieściom współtwórcy ZPP, było więc dwóch Bierutów. Pierwszy kierował rodzącym się w bólach państwem socjalistycznym. Drugiego trzymano gdzieś w ukryciu, może w jakimś tajnym lokum NKWD, skąd wyjeżdżał czasami, by zastąpić lidera na jakichś oficjałkach. Wydarzenia związane z zamachem w Krakowie, otoczone przez kierownictwo państwa najściślejszą tajemnicą, wywołały wśród działaczy partyjnych niższego szczebla zrozumiałą falę pogłosek. Szczególnie chętnie powtarzano wieść, że prawdziwy Bierut zginął i został natychmiast zastąpiony przez NKWD matrioszką.
Dobrze już doświadczony sobowtór miał bez większych problemów przejąć na stałe rolę towarzysza „Tomasza”. Jak można było przewidzieć, szybko pojawiły się też wskazówki mające udowodnić, że szef KRN nie jest tym prawdziwym. Zwracano np. uwagę na charakter pisma przywódcy; zdradzał ponoć, że jego pierwszym, wyuczonym w dzieciństwie alfabetem była cyrylica. Polityk nie mógł więc być Bierutem z Rur Brygidkowskich, nauczonym w wieku sześciu lat łacińskiego alfabetu przez swego ojca, potem zaś szlifującym umiejętności w polskiej szkółce przykościelnej.
Wieści o rosyjskim jakoby pochodzeniu prezydenta docierały do najbardziej odległych zakątków Polski. We wrześniu 1947 roku przywódca Polski Ludowej, zapalony myśliwy, przyjechał na polowanie na dziki do leśniczówki w okolicach Olsztyna. Gdy w otoczeniu oficjeli powrócił w dobrym humorze do swej kwatery i zasiadł do stołu, żona leśniczego natychmiast zaczęła wnosić półmiski ze smakowicie pachnącymi potrawami. „Jak pan prezydent ślicznie mówi po polsku” – wypaliła nagle bezceremonialnie, kładąc jakieś naczynie przed Bierutem. Odwróciła się i wyszła, odprowadzana wzrokiem dygnitarzy, którzy zaniemówili z konsternacji. Prezydent momentalnie zmarkotniał. Jako pierwszy ocknął się dowódca dywizji z Olsztyna, generał Józef Kuropieska. Wyszedł dyskretnie do kuchni za gospodynią i zaczął ją rugać. „Czy pani oszalała?! Przecie to prezydent Bierut” – syczał przyciszonym głosem, tak by w izbie jadalnej nikt nie dosłyszał. Potem tłumaczył się Bierutowi. „To moja wina. Dla zakamuflowania wizyty powiedziałem jej wczoraj, że przyjedzie prezydent Jugosławii” – wyjaśniał pokrętnie. Towarzysz „Tomasz” kiwał smutno głową, prawdopodobnie ani trochę nie wierząc w te tłumaczenia. Do końca wyprawy był już w ponurym nastroju.
(…)
Cały tekst rozdziału pt. „Dwie śmierci Bieruta” dostępny w książce „Polskie zamachy”.