Kim Ir Sen nie zwlekał także z utworzeniem Koreańskiej Armii Ludowej, na której czele stanęli jego towarzysze broni z antyjapońskiej partyzantki. Opracował plan przejęcia władzy w Korei Południowej i w marcu 1949 roku udał się do Moskwy, aby namówić Stalina do zbrojnego wsparcia reunifikacji kraju. Radziecki przywódca, obawiając się wojny z posiadającymi broń nuklearną Stanami Zjednoczonymi, odmówił i powiedział swemu wasalowi, że Północ powinna stanąć do walki, tylko jeśli zostanie zaatakowana. Tymczasem Kim i jego generałowie z zazdrością spoglądali na Chiny, gdzie pod koniec 1949 roku komunistom udało się wyprzeć z kraju nacjonalistyczny Kuomintang i jego przywódcę, Czang Kaj-szeka. Ambitny Koreańczyk nie przestawał wiercić dziury w brzuchu Stalinowi, zwłaszcza gdy Amerykanie – również w tym samym roku – wycofali się z południowej części półwyspu, zostawiając ją odsłoniętą. Po roku przekonywania go radziecki dyktator w końcu ustąpił i wydał zgodę na przeprowadzenie inwazji – pod warunkiem, że przystanie na nią Mao Zedong.
W roku 1950 Kim udał się do Pekinu, aby przekonać Mao. Chiński przywódca był zajęty problemem Czang Kaj-szeka, który wraz ze swymi nacjonalistami siedział na Tajwanie, ale ostatecznie pod naciskiem Stalina zaaprobował plan. Kim Ir Sen nie tracił czasu. 25 czerwca 1950 roku, we wczesnych godzinach porannych, 150 wyprodukowanych w Związku Radzieckim czołgów T-34 należących do Koreańskiej Armii Ludowej przekroczyło wojskową linię demarkacyjną i wjechało na teren Korei Południowej. Siedem dywizji pancernych grzało w kierunku Seulu, za nimi zaś podążały oddziały piechoty. Armia Korei Północnej błyskawicznie opanowała cały kraj, nie licząc niewielkiego obszaru wokół leżącego na dalekim południu miasta portowego Pusan. Wyglądało na to, że ostateczne zwycięstwo przyjdzie łatwo. Generał Douglas MacArthur, dowódca amerykańskich sił zbrojnych stacjonujących w Japonii, był zaskoczony atakiem, ale zareagował bez wahania. We wrześniu tego samego roku jego żołnierze wylądowali na błotnistej równinie pod Incheon, na zachód od Seulu, i szybko odepchnęli armię Północy. Chiny, wyczuwając, że sprawy przybierają niekorzystny obrót, wysłały własne wojska na pomoc sojusznikowi.
Po sześciu miesiącach walk front ponownie stanął tam, skąd ruszył – na 38. równoleżniku. Przez kolejne dwa i pół roku żadna ze stron nie potrafiła uzyskać znaczącej przewagi. Nie żeby Amerykanie się wstrzymywali. Zaledwie pięć lat po bestialskim zniszczeniu Hiroszimy i Nagasaki MacArthur z pełną powagą wysunął pomysł ataku nuklearnego na Koreę Północną. Plan atomowy został pospiesznie odrzucony, niemniej Stany Zjednoczone postanowiły wprowadzić w życie dosłowną strategię spalonej ziemi, używając broni konwencjonalnej. Na północną część półwyspu zrzucono w sumie 635 tysięcy ton ładunków wybuchowych, więcej niż w walkach na Pacyfiku podczas II wojny światowej, gdzie użyto 503 tysięcy ton. Na samo Pjongjang spadło 200 tysięcy bomb – po jednej na każdego mieszkańca. Curtis LeMay, szef dowództwa strategicznego sił powietrznych USA, powiedział, że spalone zostało „każde miasto i miasteczko w Korei Północnej”. A gdy zabrakło ośrodków miejskich do zniszczenia, amerykańskie bombowce wzięły na cel elektrownie wodne i tamy irygacyjne, zalewając pola i niszcząc zbiory. Piloci zaczęli narzekać, że nie ma już czego bombardować.
Według późniejszych szacunków Sowietów 85 procent wszystkich budynków w Korei Północnej przestało istnieć. Zdaniem historyków pod koniec wojny prawie 3 miliony Koreańczyków – czyli około 10 procent populacji całego półwyspu – zginęło, zaginęło lub odniosło obrażenia. LeMay oceniał, że liczba ofiar śmiertelnych na Północy sięgnęła jakichś 2 milionów. W czasie walk życie straciło około 37 tysięcy żołnierzy amerykańskich. W obliczu takiej dewastacji – na długo po tym, jak stało się jasne, że ani popierana przez Chiny i ZSRR Północ, ani sprzymierzone z Amerykanami Południe nie zdołają osiągnąć pełnego zwycięstwa – zwaśnione strony zgodziły się na zawieszenie broni. 27 lipca 1953 roku zaprzestano działań wojennych. Nigdy jednak nie podpisano traktatu pokojowego – oficjalnie wojna trwa dalej.
Reżim Kim Ir Sena winą za konflikt obarczył Koreę Południową, twierdząc, że to południowi sąsiedzi ze wsparciem Stanów Zjednoczonych najechali północne ziemie. Ogłosił się też zwycięzcą. Oba kłamstwa są podtrzymywane po dziś dzień. W Korei Północnej starcie z Południem nadal zwie się „wielką zwycięską wojną ojczyźnianą”. W Pjongjangu znajduje się poświęcone tamtym wydarzeniom muzeum, w którym obejrzeć można doskonale zachowane wraki amerykańskich samolotów bojowych. To jeden z wielu sposobów na podtrzymanie pamięci o bestialskim konflikcie i upomnienie dla obywateli, że powinni zawsze mieć się na baczności i stać murem za rodziną Kimów.
Po wojnie Kim Ir Sen wzmocnił swoją władzę nad zrujnowanym krajem, przeprowadzając zakrojony na szeroką skalę program odbudowy sfinansowany przez komunistycznych sojuszników. Przy okazji dokonał czystek wśród wojskowych i partyjnych liderów, zrzucając na nich całą winę za straty w ludziach i mieniu. Rozprawił się też z opozycją. Tymczasem machina propagandowa zdwoiła wysiłki w pielęgnowaniu czci dla Wielkiego Wodza. Radzieckich urzędników – którym bynajmniej nieobcy był kult jednostki – zaczęło niepokoić to, że Kim zmusza Koreańczyków, by traktowali go jak boga. W depeszy z 1955 roku stacjonujący w Korei Północnej komisarze odnotowali, że wśród wysoko postawionych członków partii da się zaobserwować „niezdrową atmosferę pochlebstwa i służalczości wobec Kim Ir Sena”. W tym czasie nawet Związek Radziecki odchodził już od tego rodzaju bałwochwalstwa. Stalin nie żył, a Chruszczow wygłosił tajny referat krytykujący promowany przez jego poprzednika kult jednostki.
(...)
Powyższy tekst był fragmentem książki Anny Fifield „Wielki Następca. Niebiańskie przeznaczenie błyskotliwego towarzysza Kim Dzong Una” (Wyd. SQN)