PIOTR WŁOCZYK: Reaktor RBMK był gigantem, który nie miał sobie równych na całym świecie. W tej skali chodziło przede wszystkim o politykę, pokazanie, jakie giganty potrafi tworzyć sowiecki przemysł jądrowy?
ADAM HIGGINBOTHAM: Ten typ reaktora był wielki przede wszystkim z powodów ekonomicznych i inżynieryjnych. Taki projekt był po prostu najłatwiejszy do budowy dla wiecznie borykającego się z problemami przemysłu sowieckiego. Do budowy takiego reaktora nie trzeba było wyrafinowanej technologii. W ten sposób każda jednostka elektryczności była też tańsza. A na końcu sowieccy dygnitarze mogli się chwalić, że RBMK był jedynym w swoim rodzaju gigantem. To jednak działało w drugą stronę – były tak wielkie, bo ta technologia była z punktu widzenia Moskwy najbardziej opłacalna.
Jednak od samego początku nie brakowało w ZSRS ekspertów, którzy alarmowali, że ten reaktor jest na tyle niebezpieczny, że należy wprowadzić w projekcie spore zmiany. Decydenci nie posłuchali jednak tych ostrzeżeń. Na Zachodzie byłoby to nie do pomyślenia?
Muszę zmartwić wszystkich tych, którzy żyją w przeświadczeniu, że tylko w ZSRS bagatelizowano niewygodne sygnały na temat niebezpieczeństw wokół wykorzystania atomu do produkcji energii. Przemysł nuklearny na Zachodzie też ma historię ukrywania złych wieści na temat bezpieczeństwa tych systemów… Jeżeli jednak chodzi o kierownictwo sowieckiego przemysłu jądrowego, to problemem była po prostu skrajna arogancja i pewność siebie. Tym ludziom wydawało się, że wszystko musi pójść dobrze, że projekt RBMK jest niezatapialny, mimo wielu wypadków, które zdarzyły się po drodze. Pamiętajmy, że ci ludzie wpadli na pomysł opracowania programu kopania kanałów za pomocą broni jądrowej… Myśleli, że są w stanie całkowicie zapanować nad naturą. Pycha często bywa przyczyną tragedii.
Wokół Czarnobyla wciąż nie brak tajemnic. Co pana najbardziej zdziwiło podczas zbierania materiałów do książki?
Największe zdziwienie zaliczyłem w 2006 roku. Rozmawiałem wtedy z jednym z fizyków jądrowych pracujących w Czarnobylu. Każdemu mojemu rozmówcy zadawałem ten sam zestaw pytań. Jednym z nich było: „W którym momencie był pan/pani najbardziej przerażony/przerażona?”. Niemal za każdym razem słyszałem, że był to moment eksplozji, kiedy zgasły światła i ludzie myśleli, że to atak Amerykanów. Jednak Wieniamin Prianisznikow powiedział mi, że najbardziej bał się 4/5 maja!
Osiem dni po wybuchu reaktora?!
Tak. Powiedział mi, że pracujący na miejscu eksperci bali się, iż dojdzie w elektrowni do drugiej, o wiele większej eksplozji.
Ten wątek pojawia się też w miniserialu. Widzowie mogli usłyszeć, że drugi wybuch mógł sprawić, iż większość Ukrainy i Białorusi zostałaby zamieniona w pustynię.
Mamy tu do czynienia z wyolbrzymieniem. Nie było żadnych szans, by ta eksplozja była tak wielka, jak przedstawiono to w miniserialu. To, co usłyszałem od Wieniamina Priasznikowa było jednak dla mnie zupełną nowością. Nigdy wcześniej nie spotkałem się z czymś takim w materiałach dostępnych na Zachodzie. Wyglądało jednak na to, że eksperci zajmujący się na miejscu usuwaniem skutków katastrofy tak mało wiedzieli o tym wszystkim, że bali się dużo większej – nuklearnej – eksplozji. To było niemożliwe, ale oni wtedy nie mieli takiej wiedzy. Ten temat pojawił się też na zebraniu politbiura. Sowieccy dygnitarze tak bardzo bali się takiego scenariusza, że zaczęli nawet dyskutować nad przeprowadzeniem ewakuacji na niespotykaną skalę. Czarny scenariusz zakładał usunięcie ludności w promieniu nie 30 kilometrów, ale 500 kilometrów, czyli również z Mińska i Kijowa. Tymczasem plan ewakuacji samego Kijowa zakładał tysiące ofiar śmiertelnych zabitych w trakcie nieuniknionych zamieszek na ogromną skalę.