Wprawdzie nie odzyskaliśmy wtedy Kamieńca, ale o haraczach nie było już mowy, a następnej wiosny zwycięskiego hetmana szlachta obrała królem. Zwraca też uwagę splot okoliczności – otóż 10 listopada 1673 r. zmarł nieudolny król Michał Korybut Wiśniowiecki, a więc w dniu wiktorii chocimskiej, gdy Polacy szablami rozsiekali hańbę buczacką, przed Sobieskim tym bardziej otwierała się droga do tronu. A 10 lat później – pod Wiedeń...
Wiedeń i Parkany
„Lubo Wiedeń zginie, lubo się obroni, wszystko to nam nie na rękę będzie, bo lepiej w cudzej ziemi, o cudzym chlebie w asystencyjej wszystkich sił Imperii, nie tylko samego cesarza wojować, aniżeli samym się bronić i o swym chlebie” – ta sentencja Jana III z lata 1683 r. trafnie ujmuje sens ruszenia z odsieczą Leopoldowi I. Po kilku tygodniach tureckiego oblężenia sytuacja obrońców stała się rozpaczliwa. Otuchę w ich serca wlał znak odsieczy: raca wystrzelona ze wzgórza Kahlenberg 11 września. W starej niemczyźnie „kahlen” znaczyło „szczekać”, a „szczekająca góra” wzięła się od polowań z psami, które urządzali tu pierwsi Habsburgowie. Turcy mogliby tak nazwać owo potężne wzniesienie, bo z jego zboczy właśnie zeszły polskie „niewierne psy” do szarży, która starła oddziały wezyra.
Liczyły one 100 tys., ale do odparcia odsieczy wyznaczył on z początku 60–70 tys. Jan III Sobieski – który objął dowództwo również nad 46-tysięczną odsieczą niemiecką, dzielnie atakującą i wiążącą na lewym skrzydle siły wezyra Kara Mustafy – przywiódł pod Wiedeń prawie 21 tys. żołnierzy koronnych: ponad 10 tys. jazdy, 2,8 tys. dragonii, 7 tys. piechoty i 28 dział. Główna siła uderzeniowa – 23 chorągwie husarskie – liczyła ponad 2,5 tys. ludzi.
Celem króla polskiego, zgodnie z podstawową zasadą sztuki wojennej, było zniszczenie wrogiej armii, podczas gdy wodzowie niemieccy książę Karol Lotaryński i elektor saski Jan Jerzy III dążyli tylko do odblokowania miasta. Zwyciężyło zdanie polskiego króla, wspartego przez hetmanów Jana Jabłonowskiego i Mikołaja Hieronima Sieniawskiego, a historia przyznała im rację.
Po południu 12 września, korzystając z sukcesów lewego skrzydła, jazda polska zajęła pozycje do głównego ataku w dolinie rzeczki Alsbach. Pod wodzą Jabłonowskiego atakowały po prawej cztery chorągwie husarskie, ok. 20 pancernych i kilkanaście lekkich. W środku – pułk królewski (10 rot husarskich i 10 pancernych) pod komendą starosty horodelskiego Prusinowskiego oraz regiment arkebuzerii Jerzego Gorzyńskiego. Sieniawski ruszył na czele sześciu chorągwi husarskich, 16 pancernych i kilkunastu lekkich. Za jazdą posuwały się piechota i dragonia.
Najpierw roty husarii Zbierzchowskiego i Potockich rozpoznały teren dla przełamującej szarżę polskiej jazdy ciężkiej. Król osobiście poprowadził do boju chorągiew husarską królewicza Aleksandra.
Siła uderzenia jednej z największych szarży w historii wojen zmiotła sipajów Abazy Sari Husejna Paszy i husaria dotarła do namiotów tureckich. Hetman Jabłonowski rozbił odwody wysłane przez Kara Mustafę i również wtargnął do obozu wroga. Nawet doborowe oddziały gwardii sułtańskiej nie wytrzymały natarcia Sieniawskiego i wezyr ratował się ucieczką, która ogarnęła jego cały obóz. Około godz. 18 Jan III Sobieski mógł się napawać triumfem w namiotach Kara Mustafy. W liście do papieża strawestował sławne powiedzenie Juliusza Cezara, pisząc: „Venimus, vidimus, Deus vicit” (Przybyliśmy, zobaczyliśmy, Bóg zwyciężył!). Do listu dołączył chorągiew Proroka.
Jeszcze w 1683 r. okazało się, jak straszną bronią może nadal być husaria. Zginęło ok. 10 tys. Turków, a 5 tys. dostało się do niewoli. Sprzymierzeni stracili ok. 1,5 tys. zabitych i 2,5 tys. rannych. Prawie połowę z nich stanowili Polacy.
Często się zapomina o dwóch bitwach pod Parkanami, które siły Sobieskiego stoczyły miesiąc później w drodze na Ostrzyhom. 7 października Turcy zaskoczyli naszych, którzy salwowali się ucieczką. Za to dwa dni później Jan III starł 36-tysięczną armię wroga, umiejętnie kierując jej uderzenie na wojska niemieckie w centrum i kontratakując jazdą Jabłonowskiego z lewego skrzydła. Kiedy związał tym siły tureckie, zadał im uderzenie szarżą Hieronima Augustyna Lubomirskiego (syna Jerzego Sebastiana) z prawego skrzydła, odcinając je zarazem od drogi odwrotu przez dopływ Dunaju. Panika, ucieczka, rzeź i całkowite już zniszczenie najezdniczej amii Turków, a nade wszystko rychłe wyzwolenie Węgier – oto skutki wiktorii pod Parkanami.
Wojna i miłość
Zdaniem prof. Mirosława Nagielskiego „swą wielkość pokazał na polu walki tak jako strateg (Wiedeń), jak w sferze operacyjnej w walkach z lotną ordą tatarską. Dzięki jego reformom odrodziła się ciężkozbrojna husaria […]. M.in. uzbroił także piechotę w piki i berdysze oraz wzmocnił siłę ogniową dragonii […]. Właśnie w dobie zmagań z Turcją i Chanatem Krymskim Sobieski wzniósł na wyżyny staropolską sztukę wojenną [...]”. Ale… „od rozejmu z Rosją w Andruszowie (1667) przez 30 lat Rzeczpospolita walczy wyłącznie z nimi. Efekt jest taki, że podczas wojny północnej (1700–1721) nasza armia okazuje się anachroniczna w zetknięciu z wojskami Szwecji czy Rosji. To kres staropolskiej sztuki wojennej, która święciła tak wielkie triumfy jeszcze w poprzednim stuleciu. Wielkość wodza, jakim był Jan Sobieski, spowodowała zaś, że w jego cieniu nie wyrósł żaden godny następca”.
Czytaj też:
Rycerstwo spod kresowych stanic. Najlepsi obrońcy chrześcijańskiej Europy
Na zakończenie dodajmy, że nie tylko w boju, lecz także w miłości był to rycerz znamienity; romantyczny, czuły… i figlarny. Przejawia się to w listach do kobiety jego życia – ukochanej od 1655, a poślubionej w lipcu 1665 r. Marii Kazimiery de la Grande d’Arquien, dwórki królowej Ludwiki Marii, primo voto Zamoyskiej. Tak oto dziękował swej Marysieńce „pode Lwowem, 11 sierpnia 1675 po zachodzie słońca”, podczas uganiania się za pohańcami, za haftowany upominek: „Pracy najśliczniejszych paluszków z duszy żałuję, które około tej pracowały roboty; a czegóż one nie dokażą, moja śliczna panno! Świadoma jest dobrze ich moc, kiedy ze swego borgne, by też był le plus pauvre, uczynią, co chcą – takie to są les charmes w tych moich jedynych paluszkach, które za tak trudną i ciężką robotę milion razów całuję”.
Historycy wojskowości uważają Jana Sobieskiego za jednego z najznakomitszych wodzów polskich, nieustępującego Tarnowskiemu, Żółkiewskiemu, Chodkiewiczowi czy Koniecpolskiemu. Czyny naszego bohatera z pewnością lokują go w owym poczcie chwały. I, niestety, poczet ten zamykają na stulecie przynajmniej, a może i dwa. Znawcy staropolskiej epistolografii umieszczają z kolei Jana III na samym czele autorów listów miłosnych. Zgódźmy się, że na obu polach z najlepszymi szedł w zawody.
A staropolskie listy miłosne godne są upowszechnienia, tyle w nich wdzięku, pomysłowości i prawdziwej wrażliwości. Władysław Łoziński przytacza („Życie polskie w dawnych wiekach”) zwrot, który powtarzali chętnie najwięksi nawet magnaci, pisząc do swych żon, „w których, poza Bogiem, największego mają przyjaciela”. Przyjacielu mój... – kto dziś potrafi tak zwrócić się do żony? Pałac w Wilanowie opisuje się zaś jako sielską rezydencję wojennego męża, który swymi zwycięstwami zapewnił ojczyźnie pokój, a teraz sam pragnie spokoju i miłości.