23 sierpnia 1939 r. w Moskwie został podpisany tzw. pakt o nieagresji pomiędzy Rzeszą a Związkiem Sowieckim. Zwany od nazwisk ministrów spraw zagranicznych obu państw paktem Ribbentrop-Mołotow, oznaczał nawiązanie współpracy sowiecko-niemieckiej w dziele podporządkowania sobie przez te kraje państw Europy Środkowo-Wschodniej. Tajny protokół dodatkowy rozstrzygał o podziale – wedle uzgodnionej linii demarkacyjnej – między obu agresorów ziem Rzeczypospolitej, a następnie innych krajów regionu.
Informacje o zaskakującym zwrocie w polityce obu państw i tajnych, prawdopodobnych ich ustaleniach co do stref wpływów w Europie, rozeszły się w ciągu kolejnych dwóch–trzech dni. Główni w tym momencie polscy alianci – Wielka Brytania i Francja – wiedzę o tym posiadły już 25 sierpnia. Tymczasem ani polski wywiad, ani polskie władze nie potraktowały tego wydarzenia jako mającego choćby istotne znaczenie. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że minister Beck wręcz zbagatelizował nową sytuację.
Odwołany atak
Adolf Hitler natychmiast po powrocie Joachima von Ribbentropa zadecydował o rozpoczęciu wojny przeciwko Polsce. Niemiecki atak miał nastąpić w dniu 26 sierpnia o świcie, a więc kilka dni przed 1 września – terminem, który Niemcy jeszcze w połowie maja wyznaczyli jako najszybszy z możliwych do ewentualnego rozpoczęcia wojny z Polską. Rzesza uruchomiła machinę mobilizacyjną już w połowie lipca i decyzja Hitlera jedynie określała ostateczny kres tego procesu. Wojna miała zdruzgotać Polskę, zaskoczoną nagłym atakiem, do tego izolowaną dzięki sojuszowi z Sowietami.
Los Polski wydawał się przesądzony i jedynie szczęśliwym zrządzeniem losu udało się uniknąć „kampanii sierpniowej”, której wynik byłby jeszcze bardziej miażdżący od wyniku kampanii wrześniowej. Był to efekt wahania Hitlera, będącego następstwem podpisania 25 sierpnia 1939 r. polsko-brytyjskiego traktatu sojuszniczego. W konsekwencji uzyskania informacji o zawarciu tego porozumienia Hitler w ostatniej chwili odwołał w napadzie szału zaplanowane pierwotnie na świt 26 sierpnia 1939 r. uderzenie niemieckie na Polskę.
Meldunek Stachiewicza
Jest rzeczą zdumiewającą, że przez kilkadziesiąt lat nie rozważano tego, jak mogłaby przebiegać owa kampania sierpniowa, gdyby do ataku niemieckiego doszło w planowanym pierwotnie terminie. Polska historiografia właściwie pomija i całkowicie bagatelizuje to zagadnienie.
Drugą niezwykle ważną kwestią wynikającą z zaistniałej sytuacji jest to, czy strona polska wykorzystała ją do precyzyjnego rozpoznania w związku z tym położenia wyjściowego wojsk niemieckich i – co ważniejsze – jakie wyciągnęła z tego wnioski.
Co do pierwszej kwestii wiemy, że polski wywiad przynajmniej od połowy lipca obserwował postępującą koncentrację wojsk niemieckich i generalnie prawidłowo monitorował ruch jednostek niemieckich do pozycji wyjściowych w obszarze nadgranicznym. Jest jednak faktem, że około 20 sierpnia polskie rozpoznanie zawiodło w odniesieniu do stosunkowo pokaźnej liczby jednostek armii niemieckiej, w tym w szczególności jej jednostek szybkich.
Jak wspomina gen. Wacław Stachiewicz – szef Sztabu Głównego – w dniu 22 sierpnia 1939 r. intensywność niemieckiej koncentracji w obszarze nadgranicznym była już tak duża, że szef sztabu uznał za stosowne, aby natychmiast reagować. Co bowiem istotne, „od kwietnia do sierpnia nie przeprowadzono mobilizacji żadnej nowej pełnej jednostki”. Tak więc do tego momentu strona polska dysponowała jedynie tymi siłami, które zostały zmobilizowane alarmowo w połowie marca 1939 r.
Dlatego gen. Stachiewicz – wedle tejże relacji – wieczorem 22 sierpnia zameldował się u generalnego inspektora marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego, „aby uzyskać decyzję natychmiastowego zarządzenia mobilizacji wszystkich jednostek alarmowych. Konferencja trwała 6 godzin. W rezultacie generalny inspektor sił zbrojnych postanowił przeprowadzić kolejnymi etapami mobilizację całości wojska, odkładaną codziennie mniej więcej od 15 sierpnia ze względu na naciski sojuszników”.
Jest to niezwykle ważny przekaz, dowodzi on bowiem, że w polskim dowództwie od połowy sierpnia istniało przeświadczenie o narastającym niebezpieczeństwie agresji niemieckiej. Chociaż znowu pojawiają się pewne wątpliwości, bo zachowane dokumenty wywiadowcze polskiego sztabu nie potwierdzają do końca tej sekwencji zdarzeń. Zachowany bowiem materiał informacyjny Oddziału II Sztabu Głównego dowodzi, że zarówno 23 sierpnia, jak i w kolejnych dniach diagnozowano sytuację w obszarze przygranicznym jako względnie stabilną. Żadnych alarmistycznych ostrzeżeń, z których wynikałoby, że przeciwnik osiągnął pełną gotowość do działania ofensywnego, nie sygnalizowano. Skąd zatem szef sztabu mógłby czerpać wiedzę o tych kwestiach, które sygnalizował podobno marszałkowi, tego nie wiemy. Wydaje się, że tak jak w wielu innych kwestiach powyższy scenariusz został jednak stworzony ex post.
Niemniej zauważmy, że cztery dni przed zaplanowanym przez Niemców terminem działania, w sytuacji, gdy już gros armii niemieckiej zajęło pozycje wyjściowe do najazdu, nie było po stronie polskiej żadnej pewnej informacji o dacie potencjalnego ataku. I to mimo że wedle wcześniejszych o kilka miesięcy dość pewnych informacji wywiadowczych Niemcy planowali zacząć wojnę na przełomie sierpnia i września.
Na marginesie zauważyć można, że właśnie ten przekaz jest kolejnym twardym zaprzeczeniem tezy, jakoby już w marcu, czy może nawet wcześniej, polskie dowództwo rozpoczęło prace nad odparciem niemieckiego zagrożenia. Skoro zaczęło się ono materializować już w sposób aż nadto widoczny, bo przez koncentrację wojsk niemieckich na pozycjach wyjściowych do ataku, to fakt ten właściwie przeoczono.
Zauważmy bowiem, że przecież szef sztabu nie wspominał w swojej relacji o zajęciu przez Niemców pozycji wyjściowych do agresji, lecz jedynie o wzmożeniu transportów ich wojsk w kierunku granicy. Jeszcze bardziej zdumiewająca była reakcja Naczelnego Wodza, który dopiero po sześciogodzinnej konferencji dał się przekonać do mobilizacji swoich jednostek „kolejnymi etapami”. Potwierdza to, niestety, kompletny brak precyzyjnego rozpoznania powagi zaistniałej sytuacji w polskim dowództwie.
Stracona szansa
W konsekwencji opisywanej narady 23 sierpnia rozpoczęła się kolejna faza mobilizacji alarmowej. W jej efekcie na zaplanowanych pozycjach w dniu 1 września 1939 r. znalazło się gros polskich sił – 27 pełnych i cztery niepełne dywizje piechoty, wszystkie brygady kawalerii oraz brygada pancerno-motorowa, a także całość pozostałych sił.
Tyle tylko, że o świcie 26 sierpnia, a więc w dacie pierwotnie planowanego ataku niemieckiego, 18 pełnych dywizji piechoty i dwie niepełne oraz siedem brygad kawalerii znajdowały się albo w transportach dojazdowych, albo w wyładowaniach, albo – w najlepszym razie – w domarszu do wyznaczonych pozycji.
Jest zatem najzupełniej oczywiste, że gdyby Hitler nie odwołał swojego rozkazu, całości sił niemieckich stawić czoło o świcie 26 sierpnia 1939 r. mogło jedynie dziewięć pełnych dywizji piechoty, dwie niepełne dywizje piechoty, siedem brygad kawalerii oraz brygada pancerno-motorowa. Nietrudno sobie wyobrazić, jak skończyłaby się kampania sierpniowa w takich warunkach. Decyzja Hitlera powstrzymująca atak w jakimś sensie uratowała ekipę sanacyjną przed kompletną kompromitacją.
Jest też drugi aspekt tej sprawy. W nocy z 25 na 26 sierpnia 1939 r. wszystkie siły niemieckie przeznaczone do ataku na Polskę zajęły ostateczne pozycje wyjściowe. Milionowa armia niemiecka znalazła się w bezpośrednim sąsiedztwie granicy polskiej. Stacjonowały tam: 2 tys. czołgów, kilka tysięcy pojazdów mechanicznych, blisko 10 tys. armat. Zajmowały te pozycje przez kolejne pięć dni, co wywoływało olbrzymi niepokój w dowództwie niemieckim. Niemieccy sztabowcy byli świadomi tego, że dokonuje się właśnie pełne ujawnienie przeciwnikowi własnych rejonów koncentracji, a co za tym idzie – demaskuje to w znacznym stopniu najważniejsze kierunki planowanego działania. Byli absolutnie pewni, że polski wywiad płytki wykorzysta bezwzględnie ten podarunek „austriackiego kaprala”.
To było wydarzenie bez precedensu i oznaczało – zakładając, że strona polska chciała się bronić – uzyskanie przez nią olbrzymiego bonusu. Można było przez te kilka dni dokonać bardzo istotnych korekt we własnym ustawieniu, zwłaszcza na najsłabiej bronionym odcinku – na południe i na północ od Częstochowy. Odcinku kluczowym dla powodzenia polskiego planu, jeśli byłby on rzeczywiście planem wyłącznie obronnym. Było to tym prostsze, że i tak większość wojsk znajdowała się w przewozach i dojściach, a więc nie musiało to ani dezorganizować położenia, ani specjalnie dekonspirować ruchów naszych wojsk. Przeciwnie, ułatwiało wręcz kamuflaż tych ewentualnie nowych pozycji armii polskiej.
Tymczasem nie nastąpiła żadna korekta polskiego ustawienia. Polskie dowództwo nie zareagowało w żaden sposób na ustawienie rozpoznanego przeciwnika. Nie było nim zaskoczone i przyjmowało je z dużym spokojem, bo oczekiwało na realizację założonego własnego konceptu prowadzenia wojny obronno-zaczepnej.
Grzegorz Górski
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.