Powiadał o sobie, że jest ostatnim pisarzem młodopolskim, i wcale nie była to tylko przewrotna kokieteria. Jego proza miała w sobie cały wątpliwy wdzięk moderny i choć pełną garścią czerpała z wszelkich modnych późniejszych „izmów”, uchodzić więc mogła za jak najbardziej nowoczesną, to jednak poza „Zazdrością i medycyną” nie zdobyła czytelników. Czy dziś, blisko pół wieku po śmierci Michała Choromańskiego, jest ona już tylko ramotą, której nie pomoże żadna reanimacja? Andrzej Dobosz, na przykład, całkiem niedawno przyznał, że i jego najgłośniejszej powojennej książki – „Schodami w górę, schodami w dół” – nie mógł doczytać do końca. Może i była ciekawa, ale – jak mawiał prof. Julian Krzyżanowski – nie bardzo. Michał Choromański urodził się na Ukrainie, w Jelizawietgradzie. Jego ojciec, lekarz, zginął w czasie wojny i 17-letni Michał musiał zarabiać na życie, pracując m.in. jako piekarz, sanitariusz, nauczyciel rysunków w klubie Armii Czerwonej, ale i pisywał do sowieckich gazet. Oczywiście po rosyjsku. Kiedy więc przyjechał do Polski w 1925 r., właściwie rozpoznawał się dopiero w polszczyźnie. I poznawał ją jaką taką.
Nie wziął się znikąd. Był spowinowacony z Karolem Szymanowskim i Jarosławem Iwaszkiewiczem, szybko wszedł w środowisko artystyczne, poznał Witkacego, Kazimierza Wierzyńskiego, znalazł swoje miejsce w zakopiańskim salonie Marii Kasprowiczowej.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.