Słowa „decyzja o wywołaniu powstania w Warszawie jest do obrony” są dosłownym odwróceniem pierwszego zdania tekstu Sławomira Cenckiewicza, który ukazał się w najnowszym numerze naszego tygodnika. Tekstu kuriozalnego pod każdym względem, będącego publicystyką bliższą stylistyce internetowych hejterów, niż utytułowanego uniwersyteckiego historyka. Piszę to z żalem, bo szanowałem Cenckiewicza za jego dokonania i wiedzę. Scripta manent – więc swoim tekstem pt. „Nieuzasadniony odruch`44” wszedł na drogę niszczenia własnego autorytetu. Szkoda, ale już się stało.
Tekst składa się z dwóch części, gdzie w obu jedno kuriozum goni dziesięć następnych. Pierwsza część to żenujący atak na dyrektora Muzeum Powstania Warszawskiego. Nie wiem, co lub kto daje prawo Cenckiewiczowi do pisania o Janie Ołdakowskim jako człowieku „nieodważnym, miałkim, oportunistycznie nastawionym na karierę”. Niżej podpisany śledził jako dziennikarz budowę i działalność Muzeum od momentu decyzji o jego powołaniu. I może zaświadczyć, że Cenckiewicz lży bez żadnych podstaw i dowodów człowieka, który nie dość, że stworzył instytucję potężną, ważną dla całego narodu, to jednocześnie musiał jej bronić przed wrogami potężnymi, lub małymi, lecz dokuczliwie podgryzającymi szczurkami. Dość przypomnieć groźbę wygaszenia mandatu poselskiego – zapowiedział wtedy jasno, że woli przestać być posłem niż zrezygnować z pracy w Muzeum. Lub, gdy Władysław Bartoszewski przekazał swoje archiwum do biblioteki przy Koszykowej w proteście przeciw „upolitycznieniu” muzeum. Przypomnijmy, że dyrektorem owej biblioteki był i jest prominentny działacz PSL.
Podchodów pod odebranie muzeum było więcej. O większej ich części opinia publiczna nawet się nie dowiedziała. Ich echem był gorzki żart krążący w Warszawie, że nowym dyrektorem zostanie niejaki Lech Jaworski, znany w pewnych kręgach platformerski macher, negatywny bohater wielu doniesień prasowych. A pierwszą decyzją dyrektora Jaworskiego będzie przeniesienie muzeum do opuszczonej zajezdni autobusowej na peryferiach Warszawy (w dowcipie występowały Jelonki), tak by siedzibę na Przyokopowej przerobić na apartamentowiec z postindustrialnymi loftami.
To coś więcej niż tylko głupi żart. To odpowiedź na pytanie, jak nie Ołdakowski to kto? Nikt z faworytów Cenckiewicza nie dostałby przecież tej posady. Może i dobrze, bo prawdę powiedziawszy nie wiem, jakie są kwalifikacje organizacyjne i twórcze jego środowiska. Poza tym, że są mocni w gębie. Zresztą poeksperymentujmy. Skoro Powstanie było zbrodnią, to jak by wyglądało muzeum pod gust Cenckiewicza? Pewnie dużo trupów i krwi, aby tym bardziej podkreślić zbrodniczą działalność szajki spiskowców i rebeliantów – używając określenia Cenckiewicza pod adresem Bora-Komorowskiego, Pełczyńskiego, Chruściela. I gdzieś w tle może Reinefarth, jako postać tragiczna – człowiek, który przez nierozwagę szajki spiskowców był zmuszony zastosować środki przymusu wobec ludności dzielnicy Wola. Ale zaznaczmy – zgodnie z logiką Cenckiewicza – że należy karać rękę, nie miecz, zatem cała odpowiedzialność spada na Bora i jego równie zbrodniczych kompanów.
Ciekawe jak takie muzeum przyjęliby powstańcy? Bo oni byli najważniejszymi konsultantami w czasie jego tworzenia i nadal nimi są. Powstańcy mają różne zdanie na temat zasadności decyzji o wybuchu, mają różne zdanie na temat swoich dowódców, także o kształcie muzeum. Ale nie pozwalają na groteskę, pamiętają realia towarzyszące Powstaniu. Pamiętają PRL-owską narrację o dobrych powstańcach i złych dowódcach. A przy tym – wcale nie słychać, aby krytykowali en masse muzeum. Mają zastrzeżenia do szczegółów, ale czy kiedyś domagali się odwołania ze stanowiska Jana Ołdakowskiego? Czy mają go za karierowicza? Nie słuchać, a oni są tu najważniejszymi sędziami. Przeciwnie, obdarzają go pełnym zaufaniem i wielką sympatią.
I tu dochodzimy do sedna tej historii. Krytycy Powstania z kręgu miłośników tzw. real-politik są świetni w krytykowaniu. Ale w niczym więcej. Bo nie mogą. Ich racja życia polega na odnalezieniu ważnego elementu narodowej przeszłości oraz tożsamości i następnie na dekonstrukcji. Robią wielkie szkody, tym bardziej, że nic nie budują. Chyba można to nazwać specyficzną formą nihilizmu. Podpierają się cytatami konfabulantów bądź zwariowanych ekscentryków typu Cat-Mackiewicz czy Władysław Studnicki i głoszonymi przez nich bzdurami. Typu cytatem z Piłsudskiego „wy beze mnie nie leźcie w wojnę”, jako dowodu na to, że trzeba było dogadywać się z Niemcami w 1939 roku. Tyle, że nikt nie znalazł śladu tego, że Marszałek w ogóle coś takiego powiedział. Albo przywołują gniewne słowa gen. Andersa, że za wybuch Powstania Bór musi stanąć przed sądem. Tyle, że też nie ma dowodu na to, że jest to coś więcej niż wyssany z palca apokryf. Bo dowody są takie, że na emigracji panowie Komorowski, z drugiej strony Anders i Kazimierz Sosnkowski (też kreowany na idola Real-politik, choć w 1939 r. gorąco popierał antyniemiecki zwrot Becka) wspólnie blisko ze sobą współpracowali. A „bohater” Iranek-Osmecki i „zbrodniarz” Pełczyński na tej samej uroczystości w 1945 r. odebrali ordery z rąk jeszcze jednego „zbrodniarza”, czyli Bora. A potem „bohater” Osmecki tworzył razem ze „zbrodniarzami” Pełczyńskim i Borem Studium Polski Podziemnej. Jak to możliwe? O takich przypadkach Katonowie Real-polityk milczą z godnością.
Real-historycy realnie nic dobrego nie zrobią. Nie zbudują muzeum, choćby miało to być regionalne w Pipidówce Dolnej bądź Górnej. Szkody natomiast wyrządzają ogromne. Mieszają w głowach ludziom, którzy i tak coraz mniej rozumieją z otaczającej ich rzeczywistości. Mieszają oczywiście „w imię prawdy”. Sami przy tym łżąc na potęgę.