Stanisław Grzesiuk w historii zapisał się jako autor autobiograficznej trylogii i bard stolicy, który ocalił od zapomnienia klimat przedwojennej Warszawy opisując swój rodzinny Czerniaków i w charakterystyczny sposób wykonując „szemrane” piosenki. Obok swojej twórczości nie pozwala przejść obojętnie, choć nie brak mu krytyków, którzy wyrzucają mu sympatie do komunistycznej władzy i naginanie faktów w swoich książkach.
W 1940 roku trafił na roboty rolne w Niemczech, z których uciekł po pobiciu gospodarza, za co wysłano go do obozu koncentracyjnego. Po kilkumiesięcznym pobycie w Dachau, został wysłany do austriackiego Mauthausen, skąd w styczniu 1941 roku wraz z większością Polaków przeniesiono go do filii obozu w Gusen.
Czytaj też:
Austria wciąż obojętna wobec śmietnika na terenie KL Gusen
Obóz zostanie nazwany po latach „drugim Katyniem”, ponieważ jego powstanie ma związek z niemiecką operacją Intelligenzaktion, której celem było eksterminowanie polskiej elity. Historycy szacują, że w Gusen śmierć poniosło ok. 36 tysięcy ludzi z czego nawet 80 proc. z nich było Polakami.
Ku chwale III Rzeszy
Stałym elementem niemieckich obozów koncentracyjnych była niewolnicza praca. W połączeniu z głodowym wyżywieniem i nieustanną przemocą, zbierała straszne żniwo. Do tego w Gusen, który był obozem dopiero co powstającym, panowały tragiczne warunki sanitarne - więźniów prześladowały wszy, pchły i świerzb. Z wyzysku uwięzionych korzystał przede wszystkim niemiecki przemysł zbrojeniowy - w Gusen funkcjonowały zakłady Steyra i Messerschmitta, działały również rozległe kamieniołomy. Dla Stanisława Grzesiuka jasne było, że praca ponad siły to prosta droga do krematorium. Przez co maksymalne ich oszczędzanie uznał za podstawę przeżycia i trzymał się tego przez cały pobyt w obozie. Jednak nie można było się „migać” w nieskończoność - Grzesiuk pracował m.in. przy budowie kolei Gusen-Linz, w kamieniołomach, został zesłany do prac w drążeniu tunelów i w zakładach Steyr.
Doskonale zapamiętał, gdy w pierwszych miesiącach pobytu trafił do pracy w tzw. „piekiełku”, którego zdrobniała nazwa wydaje się być jedynie efektem poczucia humoru więźniów. W grupie roboczej liczącej 150 osób, znajdowało się 50 kapo i ich pomocników, których zadaniem było nieustannym biciem poganiać pracujących. „Była to praca przy budowie młyna do mielenia kamieni, a właściwie w tym czasie - dopiero kopanie olbrzymiego i głębokiego na kilkanaście metrów dołu pod przyszłe fundamenty”- zapisał Grzesiuk. Stale popędzani więźniowie biegali z tragami pełnymi gliny po śliskim rusztowaniu, a inni kopiąc ziemię powiększali dół. Z grupy 100 pracujących, na każdym apelu połowa była niezdolna do dalszej pracy, pozostali do obozu przynosili na ramionach martwych i poranionych kolegów.
„Tu są żywi, ale już umarli”
Te słowa komendanta obozu w Dachau nie przypadkiem otwierają „Pięć lat kacetu”. Do takiego stanu, oprócz SS, przyczyniali się liczni kapo, którzy byli prawdziwą zmorą więźniów. Wielu z nich swoja funkcję wykorzystywało do pomocy innym, jednak „dokonania” sadystów na funkcjach skutecznie to przyćmiły. W latach największego terroru, niejeden więzień przypłacił życiem krzywo przyszyty numer, bądź źle posłane łóżko. W Gusen symbolem tego był kapo Johann van Loosen, któremu przypisywano ponad 5 tysięcy morderstw. Jego ulubioną metodą uśmiercania było topienie, potrafił utopić człowieka nawet w wiaderku. Wśród kapo-bandytów nie brakowało również Polaków, którzy zapłacili za to najwyższą cenę w dniu wyzwolenia obozu, gdy doszło do samosądu więźniów.
Ponadto Niemcy stosowali kilkadziesiąt zorganizowanych metod uśmiercania najsłabszych i chorych więźniów. Jedną z nich była tzw. „szpryca”, czyli zastrzyki uśmiercające wstrzykiwane w serce. Grzesiuk zapamiętał, że więźniowie „trzymani byli w pomieszczeniu w rodzaju odrutowanej klatki - nago - i każdy miał już kopiowym ołówkiem obrysowane serce, a w środku tego kółka punkt, w który należy wbić igłę”.
Esesmani, w swej perfidii, często przypominali więźniom, że jedyna droga na wolność prowadzi przez krematoryjny komin. „Dworcem” nazywali małe pomieszczenie wymoszczone słomą, w którym przebywało przeciętnie 40 osób. Nie dostawały one jedzenia, odebrano im ubrania i tylko czekano na ich śmierć.
Więźniowie ginęli również w wyniku eksperymentów medycznych i nieudanych operacji. Jednak najbardziej masową metodą były „kąpiele”: „Wybudowano prysznice, pod którymi mogło się kapać jednocześnie kilkaset osób. Betonowa posadzka, prysznice - tylko nie było ciepłej wody, dachu i ścian”. Więźniowie trzymani pod lodowatą wodą padali na ziemie z wycieńczenia lub zapadali na choroby, które skutkowały w niedługim czasie śmiercią. Pomysłodawcą tego był komendant obozu - Karl Chmielewski i jego adiutant Bruno Jentzsch, w ten sposób zamordowano około 2 tysięcy osób.
Cała Warszawa
Grzesiuk pisząc „Pięć lat kacetu” chciał przedstawić to co robił, aby przeżyć. Niewątpliwie, najbardziej przyczyniła się do tego jego obozowa kariera muzyczna. Zaczęło się od solowego grania na pożyczonej mandolinie, a skończyło się, jak sam określił, na „zespole jazzowym wysokiej klasy”. Tak go opisywał: „Cieszyliśmy się dużym powodzeniem i sympatią ogółu. Graliśmy w zasadzie tylko melodie polskie - często melodie patriotyczne i narodowe - melodie, za które można było drogo zapłacić”. „Cała Warszawa”, bo tak nazywał się zespół, swoją grą i dawką humoru zbliżała więźniów do wolności. Coniedzielne występy na szczelnie nabitych blokach przynosiły dobrą zapłatę w postaci jedzenia i papierosów, torowały członkom zespołu drogę do lepszego obozowego życia. O statusie Grzesiuka z tamtego okresu niech świadczy to, że w czasie głodu papierosowego, gdy bochenek chleba kosztował 4 papierosy, on kupił za 400 papierosów nową bandżolę. Dobre obozowe „chody” pozwoliły Grzesiukowi zająć się „organizacją” na większą skalę - przekazywał on jedzenie i ubrania szeregowi osób. To w połączeniu ze zmniejszonym rygorem obozowym, pozwoliło wielu ludziom dotrwać do wyzwolenia.
Literacki debiut Grzesiuka okazał się wydawniczym sukcesem - ograniczony nakład rozszedł się bardzo szybko. Jednak po szeregu pozytywnych recenzji zaczęły pojawiać się głosy krytyki. Sprawę opisał Bartosz Janiszewski - autor pierwszej biografii Stanisława Grzesiuka. Sprawcą zamieszania był Ludwik Chasiński, który żądał wycofania książki z obiegu i ukarania autora. W obozie był on kapo grupy roboczej, która pracowała przy drążeniu tuneli. W książce poświęcony mu został spory fragment, w którym autor napisał o nim m.in.: „Nie zabił on nikogo, ale niejeden wykończył się, gdy pracował tak, jak żądał Chasiński”. Grzesiuk przedstawił go jako człowieka gorliwie wykonującego zarządzenia obozowych władz i opisał ich konflikt. Dla prezesa gminnej spółdzielni i członka ZSL-u był to cios, który kosztował go stratę społecznego szacunku. Sprawę na tapetę wzięli członkowie klubu byłych gusenowców przy Oddziale ZBoWiD-u w Poznaniu, którzy wyraźnie skrytykowali całą książkę Grzesiuka. Samego autora określili m.in. mianem „łazika obozowego”, jednak wszelkie zastrzeżenia jakie wobec niego wysunęli, nie są niczym nowym dla każdego kto przeczytał wspomnienia, co tylko przekonuje do tego, że Grzesiuk trzymał się faktów. Najprawdopodobniej części środowiska nie przypadła również do gustu forma w jakiej zostało spisane „Pięć lat kacetu” - w książce brak zbędnego wg. Grzesiuka patosu i głębszych przemyśleń nad losem cierpiących więźniów. Ponadto autor nie ominął tematów tabu i ze szczegółami opisał funkcjonowanie obozowego domu publicznego i przedstawił problem homoseksualizmu wśród więźniów, co w 1957 roku mogło szokować.
Wojna o pamięć
Miejsca, które opisał Stanisław Grzesiuk, po wojnie w większości zniknęły na skutek spalenia obozu przez Sowietów i rozparcelowania terenu przez austriackie władze prywatnym osobom. Wiosną 2016 roku na terenie placu apelowego rozpoczęto prace budowlane, co wywołało polskie protesty, dzięki czemu sprawa KL Gusen nabrała rozgłosu. Muzeum Historii Polski razem z TVP zrealizowało film pt. „Gusen - wojna o pamięć”, który oprócz historii obozu przedstawił jego stan obecny. Na terenie, gdzie zginęły dziesiątki tysięcy ludzi, stoi obecnie osiedle domków jednorodzinnych, a jedynym miejscem pamięci jest pozostałość budynku krematorium, który uratowali włoscy kombatanci. Polskie władze zabiegają o godne upamiętnienie KL Gusen, jednak do tego potrzebny jest ruch po stronie Austriaków, którzy nie spieszą się z wykupem terenu obozu z prywatnych rąk. Ponad 70 lat po II wojnie światowej, gdy wydawałoby się, że szacunek do jej ofiar jest czymś oczywistym, nie wszyscy potrafią go okazać.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.