Jak uciekłem z Auschwitz
  • Piotr WłoczykAutor:Piotr Włoczyk

Jak uciekłem z Auschwitz

Dodano: 

Szlaban był jakieś 200 metrów przed nami. Po prawej stronie stała budka strażnicza. W środku widać było dobrze uzbrojonego esesmana. Obok przy stoliku siedział drugi wartownik. Szlaban jednak wciąż był opuszczony. Esesmani widzieli nas, a mimo to niczego nie robili. Sto metrów i wciąż nic... Powoli zacząłem się w myślach żegnać ze swoją mamą. Dwadzieścia metrów przed szlabanem Gienek zredukował do jedynki i zaklął cicho. Nagle poczułem uderzenie w kark i usłyszałem: „Kazek, zrób coś”. To był ksiądz Józef Lempart, który siedział za mną. Nie musiał tego robić. Sam dobrze wiedziałem, że nadeszła pora, żebym odegrał swoją rolę.

Nie bał się pan o swój niemiecki?

Nie. Od dziecka rozmawiałem w tym języku – mój bardzo bliski przyjaciel był Niemcem. Mieszkaliśmy w Tczewie przy tej samej ulicy. Potem w szkole też uczyłem się niemieckiego, więc czułem się bardzo pewnie, mówiąc w tym języku.

Dojechaliście w końcu pod sam szlaban...

Gwałtownie otworzyłem drzwi i wystawiłem ramię, żeby wartownik zobaczył moje dystynkcje. Krzyknąłem ze złością: „Śpisz, idioto?! Otwieraj do jasnej cholery!”. Udało się. Esesman podskoczył jak na sprężynie, krzycząc przy tym: „Ja, ja, ja!”. Zaczął szybko kręcić korbą, otworzył szlaban i machnął nam jeszcze „Heil Hitler”.

Co pan na to?

A co miałem zrobić? Odmachnąłem mu (śmiech).

Wolność.

Tak. Pierwszą część mieliśmy za sobą. Teraz interesowała nas Generalna Gubernia. Za Wadowicami skręciliśmy w leśną drogę, która zamieniła się w potok. W końcu nasz samochód nawalił. Oddaliliśmy się jednak od Auschwitz dobrze ponad 100 km. Wiedzieliśmy, że przez kilka godzin nikt nie będzie nas ścigał, bo dopiero na wieczornym apelu okaże się, że brakuje czterech więźniów.

Czytaj też:
Byłam ofiarą doktora Mengelego

Przez dwa tygodnie przedzieraliśmy się przez lasy w mundurach esesmanów. Szliśmy na wschód w kierunku Czortkowa, gdzie Gienek Bendera miał rodzinę. Nie zdradzaliśmy się napotkanym ludziom, że – choć mamy na sobie niemieckie mundury – jesteśmy uciekinierami z Auschwitz. Nie ma się więc co dziwić, że ludzie zachowywali się w stosunku do nas bardzo... cichutko (śmiech). Po drodze odłączył się od nas Staszek Jaster, który stwierdził, że chce wracać prosto do Warszawy.

Niemcy jeszcze długo po ucieczce was ścigali.

Dwa razy „spotykaliśmy się” z Niemcami. Za każdym razem jednak te „spotkania” kończyły się dla nas szczęśliwie, tylko za drugim razem Józef Lempart został ranny w nogę. Musieliśmy go zostawić po drodze na plebanii u pewnego księdza. W końcu też rozdzieliliśmy się z Gienkiem. Ja trafiłem do partyzantki, gdzie walczyłem do końca wojny.

Gdy cieszył się pan wolnością, nie bał się pan jednocześnie, że ktoś spośród więźniów mógł jednak zostać zamordowany z waszego powodu?

Nie, ponieważ dobrze się zabezpieczyliśmy, tworząc to fikcyjne komando. Byłem więc zupełnie spokojny o innych więźniów. Wiedzieliśmy, jak działają Niemcy. Zginął tylko nasz kapo, który był absolutnie niewinny. Niemcy podejrzewali, że nam pomagał, ale to oczywiście nie była prawda.

Co się działo w obozie po waszej ucieczce?

Załoga obozu miała duży problem. Z Berlina przysłana została specjalna komisja, która strofowała pracujących w Auschwitz Niemców: „Macie tu pięć tysięcy esesmanów i nie daliście rady upilnować czterech wygłodniałych więźniów?”. O wszystkim, co działo się w Auschwitz po naszej ucieczce, dowiedziałem się tuż po wojnie od Alka Kiprowskiego, tego samego, który odmówił udziału w naszej ucieczce. Proszę sobie wyobrazić, że uciekł on z obozu 2,5 miesiąca po nas. Spotkaliśmy się w naszym rodzinnym Tczewie. Alek powiedział mi, że sześciu Niemców z obozu wysłanych zostało w związku z naszą ucieczką na front wschodni, ale żaden z więźniów nie ucierpiał.

Jak się pan znalazł w Auschwitz?

Razem z Alkiem – byliśmy kolegami z harcerstwa – w listopadzie 1939 r. chcieliśmy się przedostać przez Węgry do Francji. Niemcy złapali nas tuż przy granicy. Po ośmiu miesiącach spędzonych w różnych więzieniach 20 czerwca 1940 r. trafiliśmy do Auschwitz w drugim transporcie. Stałem się numerem 918.

Jak wyglądał początek Auschwitz?

Ludzie z pierwszych dwóch transportów rozbudowywali obóz. Ja sam pracowałem między innymi przy budowie krematorium. Potem rozpoczęło się najgorsze piekło – wożenie trupów do spalenia. Kiedy krematoria nie dawały rady, Niemcy zaczęli wykorzystywać stosy palne. Wieczorami nad obozem unosiła się czerwona łuna sięgająca aż do nieba. Piekło Auschwitz było czymś znacznie więcej niż to, na które tak często powołujemy się w codziennych rozmowach.

Który Niemiec z obozu najbardziej zapadł panu w pamięć?

Najgorszy z nich wszystkich był Rapportführer Gerhard Palitzsch. To był diabeł odpowiedzialny za mordy pod ścianą śmierci. Sześć tygodni pracowałem w Leichenkomando. Wywoziliśmy spod ściany śmierci zwłoki rozstrzelanych ludzi do krematorium. Palitzsch osobiście strzelał tym ludziom w tył głowy.

Podjeżdżaliśmy wozem pod bramę bloku nr 11, nazywanego blokiem śmierci. Palitzsch ryczał: „Tor auf” i więźniowie otwierali bramę. Wjeżdżaliśmy do środka. Palitzsch nawet po egzekucjach dźgał zwłoki, a nas kopał. Wciąż było mu mało krwi. To był diabeł, a nie człowiek. Każdy członek naszego komanda wiedział, co ma robić. Bez słowa szliśmy do góry trupów – ja przykładowo ładowałem je na wóz, łapiąc je za kostki, a drugi więzień chwytał za ręce. Nie wiem dokładnie, ile ciał wywiozłem spod ściany śmierci, ale musiały to być tysiące...

Odczuł pan na własnej skórze bestialstwo Niemców?

Czytaj też:
Zapomniana martyrologia Polaków w Auschwitz. Te liczby porażają

Tak. Za zaczerpnięcie dodatkowej porcji zupy zostałem skazany na tzw. karę słupka. Była to potworna kara – człowiek wieszany był za związane z tyłu ręce. Stawy i mięśnie od tego wysiadały.

Niewykluczone, że jest pan ostatnim żyjącym świadkiem heroicznego czynu ojca Maksymiliana Kolbego. W jakich okolicznościach trafił pan do tego samego bloku, na którym więziony był franciszkanin?

Moje dwa lata w Auschwitz zaczęły się od bloku nr 2. Po czterech miesiącach zostałem przeniesiony gdzie indziej. Niemcy przesuwali w ten sposób więźniów, żeby ludzie nie przebywali ze sobą dłuższy czas w jednym miejscu – miało to zapobiegać buntom. Tak się złożyło, że w końcu trafiłem do bloku, w którym był także ojciec Kolbe. Pamiętam, że siedział sobie spokojnie w rogu. Spytałem jednego z więźniów o to, kim jest ten człowiek. W odpowiedzi usłyszałem: „Naprawdę nie wiesz, kto to jest? To ojciec Kolbe!”. Słyszałem o nim już wcześniej, ale nie wiedziałem, jak wygląda.

Po tym, gdy pewien człowiek zbiegł z naszego bloku, Niemcy ustawili nas w 10 szeregach. Idzie Niemiec ze skórzanym pejczem i wskazuje ludzi do wykończenia. Wybierał po jednym z każdego szeregu. Stałem wtedy w drugim rzędzie. W pewnym momencie usłyszałem za plecami krzyk mężczyzny: „Jezus Maria, moje dzieci!”. Usłyszał to również ojciec Kolbe. Po tym, gdy Niemcy wyznaczyli już całą dziesiątkę, ojciec Kolbe wystąpił z szeregu. Zwykle chodził pochylony, ale akurat wtedy szedł wyprostowany. Powiedział: „Chcę iść na śmierć za tego człowieka”. Niemcy zaczęli się śmiać i powiedzieli: „Proszę bardzo, jeżeli chce, to niech idzie”. Dokonano wymiany i ojciec Kolbe poszedł na śmierć.

Koniec wojny nie oznaczał dla pana spokoju. Za przynależność do AK znów zapłacił pan własną wolnością.

Skazano mnie na 10 lat więzienia. Komunistyczni śledczy stwierdzili, że w domu w szufladzie trzymałem pistolet. Zostałem aresztowany na początku 1946 r. Wyszedłem po siedmiu latach, ale nie siedziałem cały czas w więzieniach. Zostałem wysłany na Śląsk, gdzie trzy lata przepracowałem w trzech kopalniach. Muszę w tym miejscu wspomnieć o tym, jak nas – więźniów – traktowali górnicy. Dzięki nim nigdy nie byliśmy głodni. Górnicy żywili nas od pierwszego dnia aż do samego końca. Nigdy tego nie zapomnę. W końcu wypuszczono mnie na wolność przed terminem. Musiałem jak najszybciej odzyskać swoją młodość, którą najpierw zabrali mi Niemcy, a potem komuniści.

--------------------

Kazimierz Piechowski (ur. 1919) po wyjściu na wolność w PRL został inżynierem. Po upadku komunizmu – dzięki pieniądzom ze sprzedaży ziemi – zaczął jeździć po świecie. Odwiedził ponad 60 krajów na czterech kontynentach.

Artykuł został opublikowany w 6/2014 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.