Piotr Zychowicz: Napisał pan książkę „Wyspa kanibali”. Czy to coś o pradawnej Afryce?
Nicolas Werth: (śmiech) Nie, historia opisana w mojej książce wydarzyła się w Związku Sowieckim w XX w.
Zacznijmy od początku...
Na początku była kampania przeciwko elementom aspołecznym. Sowieckie kierownictwo nakazało jej przeprowadzenie w roku 1932, a w roku następnym nastąpiło apogeum akcji. Był to kolejny, po dokonanej pod koniec lat 20. rozprawie z kułakami, wielki atak bolszewików na stare, rosyjskie społeczeństwo. Tym razem zabrano się do „czyszczenia” miasta. Chodziło o „oczyszczenie” go z ludzi, którzy nie pasowali do nowego, socjalistycznego porządku.
Czyli z jakich?
Niedobitków szlachty, byłych carskich urzędników, rentierów, prywatnych handlarzy, rzemieślników czy chłopów, którzy uciekli do miast przed głodem wywołanym kolektywizacją. A także bezdomnych, których tysiące oblegały stacje kolejowe, rynki czy główne ulice ówczesnych sowieckich miast. Wszystkich, których komuniści określali mianem pasożytów lub ludzi zdeklasowanych. Taka przynajmniej była teoria.
A jaka była praktyka?
W praktyce odbyło się wielkie polowanie na ludzi. OGPU [Zjednoczony Państwowy Zarząd Polityczny – przyp. red.], tak jak wszystkie inne instytucje w Związku Sowieckim, działał bowiem na podstawie norm, które musiano wykonać. W każdym mieście bezpieka otrzymywała wyśrubowaną, wziętą z księżyca normę. Rozkaz mówił, że trzeba aresztować i deportować tyle a tyle tysięcy pasożytów. Bezpieka w swojej komunistycznej gorliwości deklarowała jednak, że normę tę przekroczy, że aresztuje jeszcze więcej ludzi. Skąd jednak ich wszystkich wziąć? W efekcie urządzano na ulicach wielkie łapanki i brano każdego, kto się nawinął.
Partyjnych też?
Też. Wystarczyło nie mieć przy sobie legitymacji. Zgodnie z instrukcją dla milicji każdy człowiek, który nie miał dokumentów – tu cytat– „albo popełnił zbrodnię, albo nosi się z myślą o jej popełnieniu”. Zresztą często nawet dokumenty nie pomagały. Były niszczone przez funkcjonariuszy podczas aresztowania, nieszczęśnika pakowano do wagonu bydlęcego, a potem szukaj człowieka gdzieś na pustkowiach Syberii...
Rozumiem, że rodzin o aresztowaniu bliskiej osoby nie informowano.
Skądże, kto by sobie tym zawracał głowę? Ludzie po prostu znikali bez wieści. Wyciągano ich z mieszkań, tramwajów i pociągów tylko dlatego, że „podejrzanie” wyglądali. Opróżniano także przytułki. Znany jest przypadek robotnika, który wybierał się do teatru. Czekając, aż żona się wyszykuje, zszedł na dół po papierosy. Złapano go i wpakowano do transportu na Syberię. Zabierano też matki, które wyszły kupić mleko. Nikt nie przejmował się tym, że w domu zostawały ich dzieci, często niemowlęta.
Szokujące.
A co pan powie na taki przypadek: 16-letni Nikołaj Kurtiukow wracał pociągiem do Moskwy z odwiedzin u ojczyma, który był wojskowym komendantem w pobliżu Władywostoku. Po drodze na jednej ze stacji wysiadł po wrzątek na herbatę. Pech chciał, że na sąsiednim peronie stał pociąg z deportowanymi na Sybir. Żołnierze z eskorty zaczepili Kurtiukowa i po prostu wciągnęli go do jednego z wagonów.
Galeria:
Oblężenie Warszawy - wstrząsająca relacja
Było to chyba typowe dla stosunków panujących w Związku Sowieckim.
Podobne kampanie i eksperymenty z dziedziny inżynierii społecznej przeprowadzano, zupełnie nie licząc się z ludźmi. Bolszewików cechowały całkowita bezwzględność i pogarda dla takich wartości jak wolność czy godność jednostki. Człowiek był tylko jedną z cyferek w wielkich zestawieniach. Liczyły się tylko wielkie liczby, które musiały się zgadzać. Co gorsza, wszystko działo się niezwykle pospiesznie, jak w gorączce, chaotycznie. Każdy komunista chciał przy tym wykazać się swoją gorliwością, wiernością partii i fanatyzmem. Wszystko to powodowało, że system dosłownie miażdżył bezbronne społeczeństwo.
Co robiono z ludźmi wyłapanymi na ulicach?
Szef OGPU Gienrich Jagoda opracował w tym czasie plan kolonizacji Syberii Zachodniej. Zakładał on, że te gigantyczne dziewicze tereny zostaną zasiedlone przez miliony ludzi sprowadzonych z europejskiej części Związku Sowieckiego. Ludzie ci mieli zbudować tzw. osiedla specjalne: domy, drogi i całą niezbędną infrastrukturę, wykarczować pola i rozpocząć uprawy. Po dwóch latach mieli być już zupełnie samowystarczalni.
Rozumiem, że tymi osadnikami mieli być przedstawiciele usuniętego z miast elementu aspołecznego.
Dokładnie. Deportowani mieli stać się pionierami, którzy przez ciężką fizyczną pracę odkupią swoje winy. Karczując tajgę Syberii, z pasożytów przeistoczą się w pełnowartościowych ludzi sowieckich. Ich życie miało w ten sposób nabrać sensu. Oczywiście nikt ich nie pytał o zdanie oraz o to, czy mają ochotę na taką reedukację.