Coraz częściej w przestrzeni publicznej pojawiają się dwie nieprawdziwe tezy. Pierwsza z nich, że wybory w 1989 r. były pierwszymi wolnymi i demokratycznymi, jest przynajmniej częściowo – w przypadku Senatu – prawdziwa. Druga teza – że decydując się na wybory PRL-owskie, władze skłonne były podzielić się, w wyniku werdyktu wyborczego, władzą – jest już jednak kompletnie nieprawdziwa. Owszem, chciały się podzielić, ale tylko odpowiedzialnością. Tym bardziej że wybory planowały wygrać. Miała temu m.in. służyć bardzo krótka kampania wyborcza. Była ona zresztą niezwykła. Niezwykła w tym sensie, że osoby zaangażowane po stronie Komitetów Obywatelskich „Solidarność”(w ocenie badaczki ruchu komitetowego Inki Słodkowskiej było ich grubo ponad 100 tys.) – czyli tej części opozycji skupionej wokół Lecha Wałęsy i startującej w „jego drużynie” – nie tylko nie pobierały za swoją ciężką pracę wynagrodzenia, lecz także do niej dopłacały, wykupując „cegiełki” wyborcze KO. Ich praca była ważna, ale zdaniem np. Jerzego Urbana – w tym czasie już prezesa Komitetu do spraw Radia i Telewizji – nie decydująca. Pisał on po wyborach do swojego szefa Wojciecha Jaruzelskiego: „Znaczne rozmiary głosów oddawanych na »Solidarność« w obwodach urządzonych dla polskich załóg pracujących w ZSRR i k[rajach] s[ocjalistycznych] prowadzą do następujących, istotnych hipotez. 1) Sukces »Solidarności« w mniejszym, niż się mówi, stopniu był wynikiem propagandy »Solidarności«, gdyż na tych budowach tej propagandy nie było. 2) Sukces »Solidarności« pośrednio podważa tezę, że gdybyśmy zdołali polepszyć warunki materialne życia w Polsce – mielibyśmy większe poparcie polityczne. Tego wsparcia nie udzielili nam ludzie b[ardziej] uprzywilejowani materialnie i przy tym b[ardziej] zależni od pracodawców”.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.