"Podstawowym prawem narodu jest być dobrze rządzonym. Być dobrze rządzonym – nie wolno o tym zapominać! – znaczy także być rządzonym inteligentnie, w sposób łagodny i zapewniający wolność. To z kolei oznacza, że rządzenie powinno być ograniczone do minimum, przy czym charakteryzować je powinna najwyższa jakość. Rządy najniższej jakości, ogarniające maksymalnie wiele obszarów ludzkiej egzystencji wprowadziła Rewolucja Francuska i jej epigoni" – pisał w książce "Demokratie – Eine Analyse", wydanej przez polskie wydawnictwo PROHIBITIA pod tytułem "Demokracja – opium dla ludu".
Erik von Kuehnelt-Leddihn
Erik von Kuehnelt-Leddihn (1909-1999) to absolutny top dwudziestowiecznej myśli konserwatywnej. Monarchista, katolik, klasyczny liberał. Jego książki i artykuły zainspirowały wiele czołowych postaci amerykańskiej i europejskiej prawicy do śmiałej obrony wolności przed socjalizmem i tradycji przed rewolucją. Generatorem tych zagrożeń była jego zdaniem lewicowa ideologia, której poświęcił większość swoich badań i twórczości. Jest autorem słynnych słów, że trzy lewicowe rewolucje – francuska, bolszewicka i nazistowska – ukształtowały historię ostatnich 200 lat i sprawiły, że były one 'Stuleciami G': gilotyn, więzień, szubienic, komór gazowych i łagrów.
Pochodził z Austrii okresu Habsburgów. Studiował prawo na Uniwersytecie Wiedeńskim, a następnie w Budapeszcie zrobił magisterium z ekonomii i doktorat z nauk politycznych. Przez kilka lat wykładał w USA (m.in. na Georgetown). Znał wiele języków obcych i dużo podróżował po wszystkich kontynentach, dzięki czemu mógł współpracować z kilkudziesięcioma czasopismami z różnych krajów. Z jego bardzo bogatej kariery dziennikarsko-publicystycznej można wyróżnić np. 35-letnią współpracę z"The National Review" czy pracę korespondenta wojennego w Hiszpanii i Wietnamie. Był płodnym pisarzem doskonale operującym słowem i logiką, a precyzji wywodu towarzyszył brak strachu przed głoszeniem poglądów i prawd uznawanych niekiedy za niepopularne. Jego książki obejmujące tematykę polityki, historii i społeczeństwa po dziś dzień mogą stanowić przewodnik dla szeroko pojętych środowisk konserwatywno-liberalnych. Spośród najważniejszych pozycji wymienić można: "Menace of Herd" (1943), "Leftism: From de Sade and Marx to Hitler and Marcuse" (1974), a także wydane w języku polskim: "Wolność czy równość" (1952), "Ślepy tor: Ideologia i polityka lewicy 1789-1984" (1985) oraz wspomniana "Demokratie – Eine Analyse" (1996).
Demokracja liberalna
W książeczce tej Kuehnelt-Leddihn uczula, abyśmy byli gotowi ratować wolność, kiedy nadejdzie moment, w którym demokracja liberalna – zgodnie z teorią ewolucji ustrojów Platona – zdegeneruje w tyranię. W tym kontekście zwraca uwagę, że w naszych czasach demokracja i liberalizm (chodzi oczywiście o klasyczny liberalizm) splotły się tak bardzo, że ludzie przestali rozumieć, które elementy pochodzą od demokracji, a które od liberalizmu. Otóż podczas gdy demokracja bazuje w teorii na zasadach rządów większości i równości politycznej, to liberalizm nie rości sobie pretensji do wskazywania, kto ma rządzić, a postuluje jedynie, by każdy człowiek dysponował maksymalną wolnością, byleby nie zagrażał dobru wspólnemu. "Tyle wolności, ile tylko możliwe, tyle przymusu, ile to konieczne". Nieporozumienie to – wraz z towarzyszącym mu wypaczeniem znaczenia słów w dobie mass mediów – sprawia, że wielu ludzi właśnie demokracji przypisuje regułę wolności, gdy w istocie mamy jedynie do czynienia z koincydencją czasową wnoszącego tę regułę – upadającego zresztą – liberalizmu z demokracją w drugiej połowie XX wieku.
Albo wolność albo równość
Dużo uwagi poświęcił Kuehnelt-Leddihn wykazaniu, że w demokracji liberalnej uwidacznia się nierozwiązywalna sprzeczność między wolnością a równością, które wykluczają się wzajemnie. Ludzie powinni być równi wobec prawa, ale poza tym, są różni, twierdził. Mają różne cechy fizyczne, intelektualne, różne talenty, umiejętności i zainteresowania, różny poziom zaradności, pracowitości, skłonności do lenistwa itd. Jeżeli zatem współczesne rządy nieustannie podejmują się "wyrównywania" (aby to zrobić, muszą przecież potraktować ludzi nierówno), to być może jest to demokratyczne, ale z całą pewnością nie jest liberalne, ponieważ w oczywisty sposób ingeruje w wolność tych, którym coś się odbiera, by przekazać w ramach "wyrównywania" komuś innemu.
Choć demokratyczny dogmat równości w praktyce jest bardziej polityczną narracją, niż urzeczywistnionym "ideałem", to i tak wprowadza nie lada chaos. Na przykład wielu demokratów jest autentycznie przekonanych, że wartościujące analizy poszczególnych ludzi lub zbiorowości, kiedy wypadają dlań negatywnie, stanowią objaw "dyskryminacji", w związku z czym państwo powinno je ocenzurować, a niekiedy nawet zakazać. Jednocześnie – zauważa Leddihn – "nawet najbardziej zagorzały demokrata, jeśli poważnie zachoruje, wezwie najlepszego lekarza", dlatego, że "lekarze, ale także monterzy, pianiści, tenisiści i choćby artyści nie są "równie dobrzy" ani "tak samo kiepscy". Co gorsza, mania równości niesie za sobą daleko idące konsekwencje dla funkcjonowania państwa, ponieważ w swym modelu zabrania przyznać, że dysproporcje intelektualne i moralne mają znaczenie polityczne. "Nie ma dla niej różnicy między wiedzą a ignorancją ani w przypadku wyborców ani wybranych" – pisze Kuehnelt-Leddihn, podając przykład, że urzędnicy weryfikują kwalifikacje kogoś, kto chce prowadzić samochód, otworzyć szpital czy prowadzić przedszkole, ale nie dotyczy to parlamentarzystów, ministrów, premierów czy prezydentów. Demokracja liberalna "czyni zatem z polityki specjalny obszar, specyficzną dziedzinę, w której obowiązują prawa inne, niż te, obowiązujące w codziennym życiu" – zwraca uwagę.
Rządy większości
Podstawowym mitem demokracji – zdaniem Kuehnelt-Leddihna – jest iluzja, że rządzi "lud", tzw. suweren. W teorii znika więc zagadnienie bycia rządzonym. "Lud" podejmuje decyzje poprzez swoich przedstawicieli, których wybrał, i który reprezentuje jego sprawy. Tymczasem już pobieżna analiza rzeczy pozwala z łatwością dostrzec, że "siła" głosu pojedynczego wyborcy jest mikroskopijna, a ilość partii politycznych i kandydatów do wyboru ściśle ograniczona. Co jednak znacznie istotniejsze, a już nie tak wyraźnie widoczne i skrzętnie przed suwerenem ukrywane, także wyłonieni przez niego przedstawiciele rzadko kiedy podejmują decyzje w naprawdę ważnych sprawach.
Nie zmienia to faktu, że demokratycznie wybrana większość może najbardziej antywolnościowe pomysły przeforsować w parlamencie jako akty normatywne. Kuehnelt pisze: "Nawet w stosunku do decyzji, które mogą złamać wielce wychwalane «prawa człowieka», ustawy podjęte większością głosów są pierwszym i zarazem ostatnim źródłem prawa. Nie należy zapominać, że Sądy Najwyższe i Trybunały Konstytucyjne są obsadzane sędziami nominowanymi przez partie. […] Większość może nawet największą niesprawiedliwość nazwać dobrem". Nawiasem mówiąc, w "Demokracja – opium dla ludu" czytamy też: "o brytyjskim parlamencie powiedziano niegdyś, że może ustanowić i zrobić wszystko z jednym wyjątkiem: nie przemieni mężczyzny w kobietę".
Najważniejsza partia
Demokracji parlamentarnej towarzyszy nieustanna "wojna" plemienna pomiędzy poszczególnymi stronnictwami politycznymi. Duch partyjny łączy towarzyszy w walce o państwowe posady i dostęp do "publicznych" pieniędzy, stopniowo potęgując niechęć, a nawet nienawiść nie tylko do konkurencji, ale też do wszystkich inaczej myślących. Ponieważ większość wyborców kieruje się w głosowaniu swoimi emocjami, kandydaci starają się je maksymalnie rozhuśtać.
"Zacieśniają się horyzonty, ogranicza punkt widzenia. Jeśli mamy do czynienia z dojrzałymi, okrzepłymi ideologiami, które przejęły partyjną schedę, wówczas przekraczają one granice państwa i nabierają «międzynarodowego» charakteru, co prowadzi do ekspansji partyjnych sporów. Ludzie oceniają siebie wyłącznie przez «partyjne okulary»" – pisze Kuehnelt. I dodaje: "Demokracja parlamentarna nie jest tania. Propaganda partyjna w czasie wyborów i między nimi pochłania gigantyczne kwoty, o których w żadnym wypadku nie można powiedzieć, że są produktywnie inwestowane. […] Wyjątkowo kuriozalny jest dodatkowego finansowania partii przez państwo. Ponieważ partie wkładają największą energię w zwalczanie przeciwników, szokuje świadomość, że państwo przeznacza pieniądze podatników na wspieranie rozłamów w społeczeństwie, ale praktyka owa stała się najwidoczniej niezbywalną zdobyczą partii".
Orgia wyborcza
Prawdziwym nieszczęściem demokratycznej formuły rządów jest konieczność przypodobania się masom. Rząd, podejmując dobre, ale niepopularne decyzje, których pozytywne efekty będą widoczne za kilka lat, musi liczyć się z gniewem "ludu" "tu i teraz". Żeby zatem zostać ponownie wybranymi, politycy muszą obiecywać i chociaż częściowo realizować te zobowiązania, które szybko zaspokoją emocje "ludu". Przynajmniej na jakiś czas. W rezultacie nieefektywność i marnotrawstwo przybierają gigantyczne rozmiary, a gospodarka staje się coraz bardziej obciążona kosztami rozdawnictwa i zbyt dużej ilości zaciąganych przez władze pożyczek.
W tym kontekście Kuehnelt-Leddihn i wielu jemu współczesnych zwracało uwagę na jeden z totalitarnych aspektów demokracji – jej umasowienie. Demokracja nie uwzględnia bowiem oczywistego faktu, że większość ludzi nie zna się na polityce, bo nie interesuje się polityką. Nie ma w tym nic złego. Jest to normalne i naturalne. Tak samo jak większość ludzi nie zna się na medycynie, prawie, pirotechnice czy niemal dowolnej innej dziedzinie. Polityka także jest domeną mniejszości. Trzeba niewyobrażalnej wręcz arogancji, by oczekiwać od większości ludzi, że będą chcieli się upolitycznić kosztem czasu poświęconego na swoje indywidualne obowiązki, pasje czy rodzinę. "Podstawowym prawem narodu jest być dobrze rządzonym" twierdził – przypomnijmy – Leddihn. Tymczasem ideałem demokracji jest w pełni upolityczniony naród, w którym każdy obywatel angażuje się politycznie i jest w stanie podejmować przy urnie wyborczej racjonalne decyzje.
Najwięcej obiecuje się obywatelom w okresie tzw. kampanii wyborczej. Partie, walcząc o przychylność wyborców, zauważał Kuehnelt-Leddihn "stają naprzeciwko siebie jako pełni animozji wrogowie. Późniejsze wybory – niezwykle kosztowna zabawa – stają się istnymi orgiami próżności, oszczerstw, zawiści, zazdrości, kłamstw, podejrzeń, fałszywych informacji, pustych obietnic i zniesławień. […] Orgia wyborcza wyłania zwycięzców i zwyciężonych. Nie ma to absolutnie nic wspólnego z poszukiwaniem najlepszego sposobu rządzenia państwem. […] Ponieważ wybory pragnie się wygrać dosłownie za wszelką cenę, rozum i rozsądek odkłada się do lamusa, ponieważ podejmowane decyzje muszą być «nośne politycznie». «Nienośne» są najczęściej te, które leżą w interesie dobra ogółu (albo moralności), ale które mogłyby się negatywnie odbić na wyniku danej partii w czasie następnych wyborów" – czytamy.
Taki stan rzeczy ułatwia prowadzenie kampanii kandydatom nieuczciwym, niemającym oporów przed obiecywaniem, a nawet przeprowadzaniem przedsięwzięć niekorzystnych dla państwa i narodu. "Ogromna różnica między politykiem a mężem stanu polega na tym, że dla polityka najważniejszy jest ponowny wybór lub sukces wyborczy jego partii, a dla męża stanu dobro jego kraju i przyszłych pokoleń" – nakreślał Kuehnelt-Leddihn. I dodawał: "Analizując dzieje, zauważmy, że wielcy mężowie stanu rzadko byli produktami demokracji. To niemal bez wyjątku władcy lub osoby mianowane przez władcę".
Ignorancja i oligarchia
Sytuację pogarsza zapewnienie demokracji dane ćwierć i półinteligentom, że doskonale rozumieją oni kwestie polityczne, gospodarcze czy społeczne i są predestynowani do sprawowania władzy. W efekcie, mimo tego, że świat staje się coraz bardziej skomplikowany, w parlamentach lądują ludzie o coraz niższych kompetencjach politycznych. "Nieustannie pogłębia się przepaść między rzeczywistą wiedzą jednostki a zakresem wiedzy, która jest niezbędna, aby choć w pewnym stopniu zrozumieć poważne problemy kraju i współczesności" – dowodzi Kuehnelt-Leddihn, dodając, że sztuka rządzenia jest niezwykle trudna nawet dla bardzo wykształconych, doświadczonych i zorientowanych, a w obliczu niesamowitego tempa rozwoju technologicznego wszyscy stajemy się większymi ignorantami, bo nie jesteśmy w stanie za nim nadążyć.
W masowych partiach politycznych automatycznie wytwarzają się wewnętrzne hierarchie i nie ma absolutnie żadnej gwarancji, że najrozsądniejsi towarzysze obejmą funkcje kierownicze. Przeciwnie – na szczytach ugrupowania znajdą się prędzej ci, którzy okażą wierność wodzowi. W razie wyborczej wygranej najbardziej "zasłużeni" obejmą teki ministrów. Ich wiedza i doświadczenie może odgrywać co najwyżej rolę drugoplanową.
Państwo opiekuńcze
Jednym z najpoważniejszych zagrożeń dla wolności jest współczesna forma socjalizmu, czyli państwo opiekuńcze. Demokracja ze swej natury jest formą kolektywistyczną. Demokrację i socjalizm łączą wspólne korzenie: Rewolucja Francuska (która odrodziła demokrację, wywodzącą się wszak ze starożytności), planowanie lub regulowanie gospodarki i opiekuńczość państwa nad obywatelami. Obiecując całkowitą równość ekonomiczną, socjalizm wpisuje się w demokratyczny postulat wyrównywania i ujednolicania możliwie licznych aspektów życia mas.
Autor "Demokracja – opium dla ludu" wykazywał na przykładach historycznych i teorii, że państwo opiekuńcze stanowi skutek demokratyzacji w rozumieniu umasowienia: polityki, biurokracji, nauki, sztuki, mediów, sądownictwa, armii, podatków itd. "Ponieważ demokracja jest ideologią uwarunkowaną psychologicznie, filozoficznie i teologicznie, czuje silną potrzebę ingerowania w niemal wszystkie obszary życia, bo ideologie roszczą sobie prawo do monopolu na podstawowe prawdy. Mają być powszechnie uznawane i mieć moralne prawo do totalnej obecności w życiu każdego człowieka" – pisze. Ingerując w kolejne obszary, państwo demokratyczne stara się przejąć także odpowiedzialność za tzw. bezpieczeństwo socjalne obywateli. Jednocześnie państwowe szkoły i kontrolowane przez rząd media wykonują tytaniczną pracę nad wychowaniem społeczeństwa roszczeniowego, uzależnionego psychologicznie od państwowych – czyli finansowanych przez siebie samych – świadczeń socjalnych.
"Tego rodzaju postawa socjaldemokracji – pisze Kuehnelt-Leddihn – która z tak ogromnym szacunkiem mówi o ludziach, wyraża ogromną pogardę wobec pojedynczego obywatela. Oznacza bowiem, że traktuje go jak osobę niezdolną do zadbania o siebie: do oszczędzania, zainwestowania w prywatne ubezpieczenie, które – jak powszechnie wiadomo – byłoby znacznie tańsze. Państwo (także w zastępstwie nielubianej przezeń rodziny) musi zatem przejąć rolę opiekuna obywateli, który kontroluje całe ich życie od kołyski aż po grób. […] Jest to absolutnie logiczna tendencja, ponieważ partie muszą nieustannie szukać nowych obszarów, w których mogłoby funkcjonować jako dobroczyńcy i przenikać do nich za pośrednictwem struktur państwowych".
"Demokratyzacja śmierci"
Kuehnelt-Leddihn zwraca uwagę, że podczas gdy w przeszłości w wojnach walczyli przygotowani do tego zawodowcy, to od czasu Rewolucji Francuskiej państwa zaczęły masowo wysyłać na front cywilów. Wprawdzie już przedrewolucyjna Francja posiadała 400-tysięczną armię, ale dopiero od Rewolucji i Napoleona wprowadzono powszechną służbę wojskową. Zdaniem Kuehnelt-Leddihna było to jedynie preludium do hekatomby sprowadzonej na ludzkość przez dwie następne lewicowe rewolucje: bolszewicką i nazistowską.
"Ów militarystyczny kolektywizm znalazł swoje ujście w wojnie totalnej, której przejawem stała się zwłaszcza wojna powietrzna: nikogo nie «dyskryminowała», wysyłała na śmierć sprawiedliwie: kobiety, dzieci, starców i innych cywilów «demokratyzując» w ten sposób samą śmierć" – konstatuje Leddihn, w innym fragmencie dodając, że "aby w czasie wojny utrzymać morale armii rekrutów i frontu ojczyźnianego, należy wykorzystywać wszelkie możliwe środki propagandowe, sławiąc własne cele wojenne i przedstawiając wroga jako ucieleśnienie wszelkiego zła i podłości. Podsycanie nastroju krucjaty ma wzmocnić fanatyzm armii, składającej się przecież z obywateli, którzy nie czują żołnierskiego powołania".
Warunkowanie demokratyczne
Niemniej jednak wielkim walorem demokracji jest to, że w czasie pokoju nie morduje, ani nie prześladuje niedemokratów. Nie oznacza to wszakże tolerancji dla odszczepieńców. Aby społeczeństwo było ukształtowane według wspólnego ideologicznego mianownika, państwa demokratyczne poświęcają mnóstwo energii i zasobów na prodemokratyczne na inżynierie społeczne. Cenzura i propaganda przybierają w tym celu rozmaite, niekiedy wyrafinowane formy.
W poświęconym tej kwestii rozdziale autor zauważa, że "prasa, film, teatr, telewizja, wydawnictwa, przedszkola i szkoły muszą nieustannie propagować podstawowe ideały państwa i społeczeństwa, a przeciwników liberalno-demokratycznej ideologii przedstawiać jako łajdaków i głupców. Myślący inaczej popada w społeczną, a przede wszystkim materialną izolację, choć w inny sposób niż dysydenci żyjący w totalitarnej tyranii. Zostaje skazany na łagodną formę banicji, nie trafia jednak do więzienia i nie traci życia z powodu swych poglądów".
Politycy nie ponoszą odpowiedzialności
W swej krytyce demokracji austriacki monarchista nie mógł pominąć problemu korupcji politycznej. Proceder ten przejawia się m.in. poprzez kupowanie głosów wyborców i sprzedawanie się przez parlamentarzystów lobbystom oraz grupom interesu.
Partie ubiegające się o głosy wyborców potrafią obiecywać niestworzone rzeczy, wiedząc, że część elektoratu kupi ich opowieści. Prawdziwy problem – jak wspomnieliśmy – leży natomiast w obietnicach wykonalnych. Z reguły ich realizacja polega na wydatkowaniu pieniędzy podatników na niepotrzebne rzeczy, co napędza błędne koło socjalizmu. Kuehnelt-Leddihn zwraca uwagę, że przyrzeczenia rozdawnictwa składane kolejnym grupom społecznym przez partie lewicowe, automatycznie stawiają w trudnym położeniu prawicową konkurencję. W Europie skutkuje to cofaniem się prawicy z twardych pozycji wolnorynkowych poprzez częściowe uwzględnianie w swoich programach i działaniach oczekiwań coraz silniej roszczeniowego społeczeństwa. Inaczej w ogóle nie miałyby z lewicą szans w rywalizacji wyborczej.
Sprzedajność i korupcja polityczna rozwinęły się tak bardzo, że demokracja zabroniła nazywać je po imieniu. Ta ewidentna słabość demokracji, wskazuje Kuehnelt, bierze się z jej naturalnej właściwości polegającej na braku odpowiedzialności za sprawy publiczne. Politycy bardzo rzadko trafiają do więzienia za rozkradanie majątku państwa i inne przestępstwa, ale w istocie nie są także rozliczani "politycznie". "Nawet polityk, który przegrał kolejne wybory z oczywistych powodów, tracąc synekurę – co niewątpliwie go boli – może się z reguły «bezkarnie» wycofać w zacisze prywatnego życia, choćby miał na sumieniu działania, które zwykłego menadżera zaprowadziłyby przed oblicze sądu" – stwierdza autor.
Demokracja wytworzyła zresztą cały szereg formalnych i nieformalnych mechanizmów mających na celu ochronę polityków przez ponoszeniem odpowiedzialności za przestępstwa oraz za szkodliwe dla państwa i narodu decyzje. Co ciekawe, Kuehnelt-Leddihn zalicza do nich instytucję referendum, argumentując, że przenosi się w ten sposób odpowiedzialność na społeczeństwo pomimo nierzadko skomplikowanych materii będących przedmiotem głosowania. Dochodzi do sytuacji, w której niemała część uczestników tejże "zabawy" nie ma zielonego pojęcia o będącym przedmiotem plebiscytu zagadnieniu.
Teatr kukiełkowy
Demokracje napotykają także szereg problemów na arenie międzynarodowej, szczególnie w kontekście obronności. Jak twierdzi nasz bohater, największą bezpośrednią trudnością w tym zakresie jest publiczny charakter prowadzonej przez demokratyczny rząd polityki. Sprawy nie ułatwia fakt, że ponieważ horyzont czasowy partyjnego towarzysza rzadko wykracza poza termin następnych wyborów, to właśnie temu celowi, a nie długofalowemu interesowi państwa, podporządkowuje on swoje działania.
"Świat demokracji, «Euroameryka», przypomina często teatr kukiełkowy, na którym prezydenci, premierzy, kanclerze, sekretarze stanu, przewodniczący gabinetów i ministrowie spraw zagranicznych pojawiają się i znikają z zapierającą dech prędkością. W tych okolicznościach konstruktywna polityka zagraniczna, świadoma historycznych skutków swoich decyzji i dążąca do konkretnych celów, jest czystą abstrakcją" – zauważa Kuehnelt-Leddihn.
I tu jednak szkopuł w tym, że podstawowym aksjomatem demokratyzmu (nie liberalizmu) pozostają wiara w tzw. rządy większości i równość polityczną. Teoretycznie to większość ma decydować, co zostanie ustanowione jako prawo, co jest właściwe, co sprawiedliwe. A jak twierdził Theodor Herzl, ideolog współczesnego politycznego syjonizmu, "masy, bardziej niż parlamenty, poddają się każdej herezji, pójdą za każdym potężnym krzykaczem. W obliczu zgromadzonych mas nie można uprawiać żadnej polityki: ani zagranicznej ani wewnętrznej".
Czytaj też:
Herbert Marcuse. Lewicowa tolerancja, czyli precz z prawicąCzytaj też:
Demokracja szlachecka w I Rzeczpospolitej
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.