Powstańcze cuda. Trzy historie, które nie miały prawa się zdarzyć
  • Piotr WłoczykAutor:Piotr Włoczyk

Powstańcze cuda. Trzy historie, które nie miały prawa się zdarzyć

Dodano: 

Podczas Powstania Warszawskiego Jerzy Krauze działał w Wojskowej Służbie Ochrony Powstania. – To były oddziały przeznaczone do zabezpieczenia budynków rządowych, ale w warunkach powstańczych okazało się, że walczyliśmy tak samo jak wszyscy inni – mówi Jerzy Krauze. Służył w Batalionie „Dzik”, wchodzącym w skład Zgrupowania „Róg”. Weteran walk na Starym Mieście już na wstępie rozmowy zaznacza wyraźnie, że w czasie zrywu stolicy jego rola polegała głównie na roznoszeniu meldunków.

Powstańcy podczas pogrzebu na ulicy Zgoda 5. Wrzesień 1944 r. Źródło: Jan Grużewski; Stanisław Kopf (1957) Dni Powstania, Kronika Fotograficzna Walczącej Warszawy

– Bardzo trudno było wtedy zdobyć broń. Zdawałem sobie sprawę, że inni lepiej niż ja nadają się do strzelania, więc nie biłem się z nikim o broń. Co najwyżej trzymałem w rękach zepsuty karabin, gdy trzeba było stać na barykadzie i robić dobre wrażenie – przyznaje otwarcie Jerzy Krauze. Do wybuchu powstania jego jedynym kontaktem z konspiracją były kursy łączności, na które skierował go stryj.

Gdy wiadomo już było, że Stare Miasto zostało opanowane przez Niemców, a przebicie się do reszty powstańców jest niemożliwe, „Lot” wyciągnął ze swojego plecaka mundurek szkolny, w który się przebrał, wyrzucając jednocześnie swoją niemiecką panterkę. Wówczas był pewien, że pozbył się wszystkiego, co pozwalałoby Niemcom zidentyfikować go jako AK-owca. Dopiero po wszystkim ze zgrozą się zorientuje, że w kieszeni mundurka zawieruszyła się jego powstańcza opaska na ramię. W tamtym okresie Niemcy uznawali jeszcze wszystkich powstańców za bandytów, co dla pojmanych oznaczało śmierć przez rozstrzelanie.

– Niemcy złapali mnie w okolicy ulicy Miodowej. Ponieważ wyglądałem na cywila, kazali mi dołączyć do sznureczka ludzi, którzy szli na plac Zamkowy. Kolumna Zygmunta była już strzaskana, pomnik króla leżał na bruku. Pamiętam, że przy placu Zamkowym Niemcy stali nad otwartymi włazami do kanałów z gotowymi do użycia miotaczami ognia i granatami. Sprawdzali, czy Polacy próbują się wymknąć kanałami. Wtedy jednak już większość naszych wyrwała się z tej okolicy – mówi Jerzy Krauze.

– Na wysokości kościoła św. Anny jeden z Niemców zgarnął mnie na bok. Zdałem sobie sprawę, że znalazłem się w grupie osób przeznaczonych do rozstrzelania lub ewentualnie do puszczenia jako żywe tarcze przed niemieckimi czołgami. To drugie dawałoby nam jeszcze jakąś szansę. Nasza grupa powoli rosła. Ucieczka była niemożliwa. Byłem przekonany, że to już koniec. W pewnym momencie zauważyłem jednak, że jeden z Niemców wpatruje się we mnie – wspomina „Lot”. – Po chwili ten żołnierz podszedł do mnie i zatrzymał przechodzącą akurat obok babcię, niosącą na plecach tobołek. Zarzucił mi to zawiniątko na plecy i krzyknął „Raus!”. Proszę sobie wyobrazić, że byłem tak sparaliżowany ze strachu, że nie potrafiłem postawić nawet jednego kroku. Dopiero gdy ten Niemiec lekko mnie kopnął, zacząłem iść. Byłem w szoku. Dogoniłem babcię i oddałem jej ten tobołek. Dzisiaj nieopodal miejsca, gdzie stałem w grupie osób przeznaczonych do likwidacji, znajduje się tablica upamiętniająca ofiary egzekucji z 2 września 1944 r. Ta tablica z pewnością odnosi się do osób, wśród których wtedy stałem.

Po wyjściu z Warszawy Jerzy Krauze trafił do Pruszkowa, skąd skierowany został do obozu w Gross-Rosen. Dalej było Mauthausen, gdzie pracował w kamieniołomach. Właśnie w Mauthausen zastał „Lota” koniec wojny.

Poza dramatycznym momentem na placu Zamkowym z miesiąca walk powstańczych Jerzy Krauze dobrze zapamiętał między innymi legendarne już dziś bestialstwo rosyjskojęzycznych oddziałów walczących pod niemieckimi rozkazami.

– To była swołocz najgorszego sortu – mówi Jerzy Krauze. – Podam przykład, który dotyczy sierżanta Leszka Orlikowskiego, mojego dowódcy, a zarazem kolegi. To był bardzo sympatyczny i dzielny człowiek, z którym bardzo często rozmawiałem o powstaniu. Któregoś dnia naszą placówkę otoczyła ta swołocz. Jak się później dowiedziałem, sierż. Orlikowski próbował rozmawiać z kimś z tej bandy. Wychylił na chwilę głowę, by coś powiedzieć, a tamci go po prostu zastrzelili. Tacy to byli ludzie.

Kto rozstrzela esesmanów?

Eugeniusz Tyrajski (ur. 1926 r.) ps. Genek w czasie Powstania Warszawskiego walczył w pułku „Baszta”. Dzisiaj jest członkiem prezydium Związku Powstańców Warszawy. Aby opowiedzieć o decydującym dla niego momencie podczas powstania, pan Eugeniusz zabiera nas na Sadybę przed dom stojący przy ulicy Godebskiego 10. Przed wojną ta duża nieruchomość należała do Heliodora Prylińskiego, właściciela znanej warszawskiej szkoły nauki jazdy. W trakcie opowieści pana Eugeniusza przed furtkę wychodzą spadkobiercy Heliodora Prylińskiego. Najwyraźniej zaciekawił ich widok starszego mężczyzny trzymającego w ręce parasol, który momentami udaje pistolet maszynowy. Podczas rozmowy na temat historii ich domu w trakcie Powstania Warszawskiego państwo Prylińscy potwierdzają punkt po punkcie słowa Eugeniusza Tyrajskiego.

2 września, akurat gdy Jerzy Krauze dostał się w ręce Niemców na Starym Mieście, również Eugeniusz Tyrajski zakończył swój udział w Powstaniu Warszawskim. Tego dnia około godz. 18 „Genek” wpadł do piwnicy domu przy Godebskiego 10 z jedną z łączniczek. Były to ostatnie chwile walki na Sadybie. Chowający się w piwnicy cywile momentalnie kazali żołnierzowi AK zdjąć bojową bluzę, którą uszyła dla niego jego ciotka.

Eugeniusz Tyrajski, 2017 r. Fot. PORP

– Ubrali mnie w jakiś drelich, żebym wyglądał na zabłąkanego robociarza. Dla lepszego efektu do kieszeni wsadzili mi kombinerki i kawałek sznurka. Po chwili Niemcy pojawili się przed tym domem i kazali nam wyjść. Nigdy nie zapomnę tej zarośniętej twarzy hitlerowskiego żołnierza, który przeprowadzał przed domem selekcję. Przyłożył mi lufę pistoletu maszynowego do brzucha, spojrzał na mnie i powoli przesunął mnie tą lufą na prawo. W ten sposób uniknąłem rozstrzelania. Wszyscy ci, którzy zostali skierowani na lewo, niedługo potem zostali zamordowani – mówi Eugeniusz Tyrajski. Stojąc przed Godebskiego 10, weteran powstania wskazuje też jeden z pobliskich domów, w którym Niemcy pojmali Teresę Kuklińską ps. Basia, sanitariuszkę batalionu „Oaza”, która w niedługim czasie została żoną pana Eugeniusza.

Niemcy zaprowadzili Polaków do Fortu Czerniakowskiego, gdzie część z nich została w okrutny sposób zabita – hitlerowcy wrzucali do pomieszczeń pełnych ludzi granaty. Jak podkreśla Eugeniusz Tyrajski, dalszym mordom zapobiegło pojawienie się w forcie gen. Ericha von dem Bach-Zelewskiego, który zatrzymał tę masakrę. Wieczorem tego samego dnia „Genek” – wraz z innymi Polakami – został zabrany przez Niemców na Dworzec Zachodni, skąd trafił następnie do obozu w Pruszkowie.

Na pytanie o bestialstwo Niemców Eugeniusz Tyrajski przywołuje swoje wspomnienia z pierwszego dnia walk, gdy pułk „Baszta” próbował zdobyć tor wyścigów konnych na Służewcu. Stacjonowała tam jednostka SS. Po wycofaniu się z terenu wyścigów AK-owcy zebrali się na łące niedaleko wsi Zagościniec. Dowódca batalionu, w którym walczył „Genek”, wystąpił wtedy do swoich żołnierzy z nieoczekiwanym wezwaniem.

– Okazało się, że mieliśmy ze sobą trzech jeńców – esesmanów. Nie było żadnego kontaktu z wyższym dowództwem, więc nie wiadomo było, co mamy z nimi zrobić. Nasz dowódca spytał, czy ktoś chciałby na ochotnika rozstrzelać tych esesmanów. Po tylu latach wojny praktycznie każdy stracił kogoś w rodzinie przez Niemców, a jednak spośród stu kilkudziesięciu ludzi nikt się nie zgłosił na ochotnika, żeby strzelać do bezbronnych jeńców – wspomina Eugeniusz Tyrajski. I dodaje: – Okazało się jednak, że podczas ataku na wyścigi uwolniliśmy dwóch Ruskich pracujących w kuchni. Gdy tylko się dowiedzieli, o co chodzi, od razu zgłosili się na ochotnika do przeprowadzenia egzekucji. Czy to nie ciekawe i jednocześnie wiele mówiące, że żaden z naszych się nie zgłosił?

Pan Eugeniusz zaznacza jednak, że gdyby ta sama sytuacja zdarzyła się pod koniec powstania, po całym bestialstwie, którego doświadczyli warszawiacy, z pewnością nie zabrakłoby wśród AK-owców chętnych do rozstrzelania esesmanów.

Artykuł został opublikowany w 8/2014 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.