Czesław Blicharski jeszcze przed wojną doskonale zdawał sobie sprawę z tego, czym był Związek Sowiecki – urodził się i wychował w Tarnopolu, ledwie 30 km od granicy z ZSRS.
– W czasie głodu chłopi ukraińscy przechodzili przez granicę po ziarno i opowiadali o tym, co się u nich dzieje. Poza tym miałem w pamięci obrazy z książek Sergiusza Piaseckiego i Ferdynanda Antoniego Ossendowskiego – powiedział podczas rozmowy ze mną w 2014 r., nieco ponad rok przed swoją śmiercią.
Gdy jednak trafił do łagru, nawet najgorsze wyobrażenia nie były bliskie rzeczywistości.
– Okazało się, że Europejczykowi nie sposób było sobie wyobrazić takie miejsce. To było przedpiekle – mówił Blicharski (rocznik 1918), tłumacząc, co było najgorsze. – Przede wszystkim wyniszczająca praca w zimnie i o głodzie. Coś niewyobrażalnego. Z dzisiejszej perspektywy ludziom ciężko jest zrozumieć wycieńczenie, które było dla nas codziennością.
Jeszcze do niedawna student prawa na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie, teraz harujący na mrozie w łachmanach, z kawałeczkiem chleba zamiast obiadu, wiecznie zagrożony atakiem ze strony współwięźniów lub strażników.
– Ciężko opisać wrogość, z którą spotkaliśmy się w łagrze. Byliśmy otoczeni przez pełną nienawiści masę. Nas było ok. 20, a ich całe morze. Przed wybuchem wojny sowiecko-niemieckiej często zdarzało się, że setki ludzi obserwując, jak nasza polska brygada wychodzi w zwartej kolumnie do pracy, śmiały się, krzycząc jednocześnie: „Polsza nastupaje na Germańca!” – wspominał mój rozmówca.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.
