Miłość, nędza i morderstwo
  • Łukasz CzarneckiAutor:Łukasz Czarnecki

Miłość, nędza i morderstwo

Dodano: 
Jan i Maria Maliszowie
Jan i Maria Maliszowie Źródło: Domena publiczna
4 listopada upłynęły dokładnie 92 lata od egzekucji Jana Malisza. Mężczyzna zawisł na szubienicy na podwórzu krakowskiego więzienia św. Michała jesienią roku 1933. O ile początkowo upatrywano w nim tylko mordercę, o tyle jego zachowanie na sali sądowej, gdzie manifestował szaloną miłość do żony – wspólniczki w zbrodni – zmieniło nieco nastawienie opinii publicznej do tego małżeństwa.

W roku 1972 Grzegorz Królikiewicz wyreżyserował film fabularny „Na wylot”. Za źródło scenariusza posłużyła historia Jana i Marii Maliszów. Znajdujemy w niej miłość, nędzę skrajną i upodlającą, napad rabunkowy na listonosza, trzy zmasakrowane trupy będące owocem owej napaści i kradzież wielkiej sumy pieniędzy. Badając te wydarzenia po ponad dziewięciu dekadach, trudno jednak nie odczuć niesmaku. Jan i Maria Maliszowie byli bowiem nie tylko zbrodniarzami, lecz także ofiarami – ludzkiej bezwzględności, brutalnych realiów ekonomicznych i wynikającej z ubóstwa niemożności zaspokojenia podstawowych potrzeb życiowych. Jak w trakcie procesu stwierdzili odpytywani przez sędziego biegli psychiatrzy, tym, co pchnęło małżonków na drogę zbrodni, była „beznadziejna walka o chleb”…

Uczucie w rynsztoku

W historii zejścia małżeństwa Maliszów na złą drogę skupiają się jak w soczewce wszystkie patologie okresu międzywojennego. Budzi ona też szczególny niepokój, stanowi bowiem dowód na to, że w odpowiednio (nie)sprzyjających warunkach właściwie każdy może zamienić się w bandytę. Jan ewidentnie cierpiał, co prawda, na pewne zaburzenia osobowości, ale jego małżonka była kobietą cichą, spokojną, ciepłą. Cechowały ich pracowitość i gotowość do podjęcia jakiegokolwiek uczciwego zajęcia. Jak zatem doszło do tego, że tych dwoje zupełnie przeciętnych ludzi zrabowało sumę 18 tys. zł, zamordowało urzędnika państwowego, dwoje 80-latków i ciężko poraniło córkę staruszków?

Liczący sobie w chwili, gdy zawisł na stryczku, 25 wiosen Jan Malisz na świat przyszedł w rodzinie galicyjskiego fotografa. Gdy był małym dzieckiem, wraz z rodzicami wyjechał do Belgradu. Po pierwszej wojnie światowej wrócił z nimi do Polski, gdzie w Krakowie jego ojciec otworzył salon fotograficzny. Firma niestety zbankrutowała, a niedługo potem, gdy Malisz senior zmarł, pozostałym po nim wdowie i synowi w oczy zajrzała bieda. Nasz (anty) bohater zmuszony był przerwać naukę. Przy tej okazji po raz pierwszy ujawniła się jego niespokojna natura mająca ostatecznie doprowadzić go na szubienicę. W roku 1923 wziął udział w zamieszkach robotniczych, w trakcie których nauczył się strzelać z rewolweru. Broń palna stała się jego wielką pasją. Zapewne z tego powodu bardzo się ucieszył, gdy przyszło mu odbyć obowiązkową służbę wojskową. Jeden z oficerów, pod których komendą służył, sporządził wówczas notatkę, w której napisał, że młody człowiek jest koleżeński i ambitny, ale ma temperament histeryka.

W cywilu Jan podjął się pracy w charak terze retuszera w jednym z krakowskich zakładów fotograficznych. Pracował cięż ko, ale nie da się ukryć, że jego zachowanie odstępowało wyraźnie od normy. Co jakiś czas ogarniały go napady dzikiego szału, kiedy zamykał się w ciemni i raz za razem oddawał strzały w ścianę z rewolweru. Potrafił być naprawdę niebezpieczny dla otoczenia. Pewnego razu, pokłóciwszy się z praktykantem, narzucił mu na szyję sznur i powiesił go pod sufitem! Szczę śliwie koledzy z pracy w porę odcięli pechowca. Niedługo potem wszyscy w za kładzie odetchnęli, gdy właściciel interesu oskarżył naszego (anty)bohatera o kra dzież jednego z aparatów fotograficznych i go zwolnił. Przy okazji tego pierwszego konfliktu z prawem Jan trafił na komisariat, gdzie go przesłuchano i pobrano odeń próbki pisma.

Dalsza kariera zawodowa Malisza pozo staje niejasna. Wiadomo, że był fordanserem, a już w trakcie jego procesu gazety prześcigały się w opisywaniu przestępstw, których rzekomo miał się dopuszczać, czyniąc z niego w oczach opinii publicznej zawołanego bandytę. Czego w owej wyliczance nie było! Uwiedzenia, oszustwa, wyłudzenia, a nawet sutenerstwo. Wszystko zaś to zrodzone w bujnej wyobraźni redaktorów brukowców, bo smutna prawda była taka, że Jan nie tyle żył, ile wegetował w takiej nędzy, że częstokroć nie stać go było nawet na jedzenie (zachowane zdjęcia z jego procesu przedstawiają człowieka skrajnie wychudzonego). Intensywne poszukiwania pracy nie przynosiły żadnych rezultatów. Trwał właśnie wielki kryzys i takich jak on bezrobotnych były dziesiątki tysięcy. Malisz znalazł jednak coś innego niż posadę – miłość.

Artykuł został opublikowany w najnowszym wydaniu tygodnika Do Rzeczy.