MICHAŁ FABISIAK: Kiedy w Polsce ogłoszono stan wojenny przebywał pan za granicą. Większość osób na pana miejscu zostałaby na obczyźnie, a pan wrócił. Nie tylko sąsiadka mogła pomyśleć, że panu odbiło.
JAN PIETRZAK: Kiedy wróciłem do kraju, sąsiadka na mój widok powiedziała: „a ja miałam pana za inteligenta”. Wtedy rzeczywiście było tak, że osoby, które w dniu ogłoszenia stanu wojennego przebywały za granicą nie wracały do Polski. Sytuacja w kraju wydawała się straszna. Uważałem zresztą podobnie.
Dlaczego w takim razie zamiast grać dla Polonii, zarabiać przyzwoite pieniądze i cieszyć się wolnością, wybrał pan życie w biednej i zniewolonej ojczyźnie?
Wie pan, bardzo emocjonalnie przeżyłem karnawał Solidarności podczas którego przez 16 miesięcy byłem noszony na rękach. Poczułem się odpowiedzialny za słowa pieśni, którą wówczas śpiewałem, a która stała się hymnem buntu i oporu („Żeby Polska była Polską” – przyp. red.). Pomyślałem sobie, że w takim momencie nie wolno mi stchórzyć. Nadszedł czas próby charakterów! Po tym co widziałem przed wyjazdem z kraju, byłem głęboko przekonany, że jesteśmy na dobrej drodze do wyrwania Polaków z sowieckiego jarzma. Uważałem, że zwycięstwo będzie po naszej stronie, tylko musimy nad nim popracować. Dlatego wróciłem do kraju, żeby pisać nowe teksty, śpiewać, być ze społeczeństwem w tym trudnym okresie.
W stanie wojennym przedstawienia kabaretowe zostały zakazane. Czy wracając do kraju miał pan plan jak wybrnąć z tej sytuacji?
Zakazy obowiązywały mnie przez większość PRL-u. Od zawsze żyłem w podwójnej, schizofrenicznej rzeczywistości, dlatego jechałem do domu z myślą, że pewnie sobie poradzę. Po przyjeździe do Polski okazało się, że po wprowadzeniu stanu wojennego strefa zakazów rzeczywiście została zagęszczona, były większe represje. Istota systemu pozostała jednak taka sama. Pozwalano mówić jedynie to, co było na rękę władzy, a ludzi niepokornych szykanowano. Zdawałem sobie sprawę, że będzie trudno, że będę prześladowany i zmuszony do grania w ukryciu - moje przypuszczenia szybko się sprawdziły. Formalnie mogłem grać tylko na dancingu do tańca.
Czytaj też:
Esbecy zabili 16-latka, bo ujawnił wstrząsającą prawdę
Stan wojenny zmusił was do grania po domach. Jak to się zaczęło w pana przypadku?
Występy domowe zainicjowała Ewa Dałkowska. Wspólnie z Emilianem Kamińskim, Maciejem Szarym, Andrzejem Piszczatowskim prowadziła teatrzyk domowy. Poszedłem na kilka występów i przekonałem się, że jest to fantastyczny pomysł. Wkrótce napisałem dla nich kilka piosenek, a z czasem sam zacząłem chodzić po domach z gitarą i występować. I tak zostało do końca stanu wojennego - graliśmy jako prywatni ludzie, nie aktywując kabaretu jako grupy.
Jestem ciekaw jak pan zdobywał zlecenia i kto był odpowiedzialny za organizację tych spotkań, bo domyślam się, że nie miał pan menedżera i nie odbywały się one w pańskim domu.
W tym czasie miałem duże znajomości wśród ludzi Solidarności w całej Polsce, dzięki czemu moje występy odbywały się w najróżniejszych zakątkach kraju. Wyglądało to tak, że ktoś zapraszał mnie do swojego mieszkania, tam schodzili się ludzie, np. pod pretekstem imienin. Dalsza część „imienin” przebiegała w ten sposób, że stawałem z gitarą na środku pokoju, opowiadałem szyderstwa i złośliwości. Trwało to godzinę, dwie, a czasem i do rana.
Jakim zainteresowaniem Polaków cieszyły się pańskie domowe występy?
Grałem od Szczecina, do Przemyśla. W stanie wojennym wieść o tym, że Pietrzak występuje rozchodziła się szybko, więc miałem od cholery zgłoszeń. W spotkaniach ze mną uczestniczyło najczęściej kilkadziesiąt osób. Niestety, do mieszkań więcej nie mogło się zmieścić. Ale czasami występy odbywały się w willi kogoś zamożnego i wtedy liczba widzów przekraczała setkę.
Wystarczająco duża grupa, aby wzbudzić podejrzenia, tym bardziej, że „dwóch ludzi to już według władzy całe nielegalne zgromadzenie”.
Zawsze było ryzyko, że może trafić się jakiś ubek.
I trafiał się?
A bo to raz? Miałem nawet kilka takich wpadek, że to ubecy zaprosili mnie na występ. Wszystko nagrywali i od razu po imprezie byłem zawijany na kolegium. Robili mi sprawę i skazywali na areszt z możliwością zamiany na grzywnę.
Co pan wybierał?
Grzywnę. Pieniądze, które udało się zebrać do kapelusza podczas występu szły na wykupienie z aresztu. Musiałem dokładać do tego interesu, bo w kapelusz zbierało się niewiele, a grzywny szły w tysiące.
Dodam, że na tych kolegiach dochodziło też do pewnych paradoksów, bo zdarzało się, że pośród zajadłych ubeków, siedzieli ludzie, którzy puszczali do mnie oko. To pokazuje, że w społeczeństwie nie wszystko było wówczas tylko czarne lub tylko białe.
Nie bał się pan, że pewnego dnia spotka go surowsza kara? W stanie wojennym ludziom „przytrafiały się” różne nieszczęścia.
Nie, nie było we mnie straszliwego lęku. Raczej potrzeba wykiwania, przechytrzenia komuny. Byłem odważny dzięki doświadczeniom z okresu wojny, młodości spędzonej w koszarach. Poza tym powiem panu, że moja sytuacja po wprowadzeniu stanu wojennego zbyt wiele się nie zmieniła. Od połowy lat 60. każdy mój występ stanowił zagrożenie dla władzy ludowej, dlatego byłem przez nią obserwowany. Donoszono na mnie, że naruszam przyjacielskie stosunki ze Związkiem Radzieckim i podważam przodującą rolę partii. Zdążyłem się przyzwyczaić do zagrożenia. A myślę, ze ubecy też byli przyzwyczajeni do mnie. W końcu wiele lat mnie śledzili. Z donosów ubeckich wydałem parę lat temu książkę „Jak obaliłem komunę”.
Jaka atmosfera panowała podczas domowych występów? Czym różniły się one od przedstawień kabaretowych z okresu poprzedzającego stan wojenny?
Te spotkania miały charakter towarzysko-satyryczny, ale jednocześnie były bardzo emocjonujące, zdecydowanie antykomunistyczne. Trzeba się było określić, czy jest się za komuną, czy przeciw. W czasie tych występów wszyscy tworzyliśmy jedną wspólnotę śmiechu. Myślę, że w tych trudnych czasach odgrywała ona niezwykle ważną rolę. Oczywiście, wielu kolegów z lat ubiegłych wybrało kolaborację i przepadli dla mnie jako przyjaciele
Czym była wspólnota śmiechu?
Podpieraliśmy się żartami, aby nie dać się zwariować. Sprawiało to, że wewnętrznie czuliśmy się ludźmi wolnymi, którzy szydzą z opresji i władzy, która za nią stoi, wierząc w to, że kiedyś ją pokonamy. Istotą mojej działalności było to, żeby nie pozwolić ludziom poddać się propagandzie i przypominać im o tym, że istnieje, inna, lepsza rzeczywistość, solidarni Polacy, papież w Rzymie, Stany Zjednoczone, które nas popierają….
Z czego najczęściej śmiał się pan w stanie wojennym?
Czytaj też:
Embargo na części do Breżniewa
Piosenki i teksty były dość ostre, miały wzbudzać u odbiorów silne emocje. Ich celem było podtrzymywanie ducha narodu. Formułowałem treści, które dotyczyły istotnych incydentów, postaw, zachowań, tego co nas wówczas otaczało, paskudnego komunizmu, idiotyzmów władzy, . Na przykład słowa piosenki „ukochany kraj, umiłowany kraj”, zmieniłem na „zrujnowany kraj, zmaltretowany kraj, wyniszczone miasta i wioski”. Często dokonywałem tego typu drastycznych zmian w tekstach istniejących utworów. Ludziom to się oczywiście podobało. Miałem też taką piosenkę o osłach i gnidach, które w stanie wojennym awansowały. Kładłem akcent na istotę sprawy: propagandę władzy, brak jedzenia, nędzę systemu kartkowego. W stanie wojennym powstała m.in. cała galeria żartów o sklep ach mięsnych, które były japońskie – nagie haki. Prowadziłem też z komunistami rodzaj pewnego dialogu, polemiki.
Jakiś przykład?
W jednym z przemówień Jaruzelski polemizował ze mną i powiedział „żeby Polska była Polską, jak mówi Pietrzak, musi być socjalistyczna”. Odpowiadałem „… wcale nie musi, wcale nie musi, niech pan trochę poczyta, bo głupstwa pan opowiada”. Bardzo często w stanie wojennym pozwalałem sobie na takie „dialogi”.
A który z pańskim utwór budził wówczas największe emocje wśród widzów?
Palmę pierwszeństwa dzierżyła pieśń „Żeby Polska była Polską”. Ten utwór niekiedy doprowadzał publiczność do łez. Generalnie na spotkania ze mną przychodzono jednak po to, żeby się śmiać i dobrze bawić. Ich celem nie było rozczulanie się nad swoim losem i popadanie w melancholię czy frustrację. Widzowie oczekiwali od nas, abyśmy szydzili z władzy oraz ówczesnego ustroju i spełnialiśmy te życzenia.
Jak pan myśli, dlaczego władza zakazała występów kabaretowych w stanie wojennym?
Bo satyrycy mówili prawdę. Odzieraliśmy rzeczywistość komunistyczną z propagandy, w którą ubierali ją partyjni dygnitarze. Mogę śmiało powiedzieć, że w stanie wojennym poruszałem tematy, o których od Władywostoku do Łaby nikt nie mówił. Wygłaszałem całe monologi o stanie finansów państwa, o życiu fabrycznym, ekonomii socjalistycznej. O socjalizmie mówiłem jak najgorzej, wierzyłem, że ma to sens i mój przekaz dociera do ludzi. „Socjalizm jest jak papier toaletowy. Ciągle się rozwija i zawsze do dupy”.
Po latach mogę z satysfakcją powiedzieć, że moje myślenie zwyciężyło. Silna była opcja pt „socjalizm o ludzkim obliczu”. Mówiłem, że „Żaden socjalizm nie ma ludzkiego oblicza, Co najwyżej mordę Urbana”. Oj wygadywało się… Konsekwencje ponoszę do dzisiaj, np. nie mam możliwości występowania w Warszawie. Jestem ściśle zakazany… A moich piosenek nie usłyszycie w Polskim Radio… Żeby mi się w głowie nie przewróciło. Ale summa summarum, saldo mam raczej korzystne. Nie zmarnowałem życia na głupoty, jakimi zajmują się różne kabarety… Tak nieskromnie myślę…
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.