Siłę kataklizmu – jak i innych, do których doszło w dawnych wiekach – można określić tylko szacunkowo, ale jednak w bardzo prawdopodobnych granicach. O potędze wybuchu wulkanicznego świadczy przede wszystkim ogromna kaldera, sięgająca średnicy 10 kilometrów, o głębokości od 300 do 400 metrów pod powierzchnią morza. Warstwa pumeksu, jaki zalega na dnie, ma grubość nawet do 80 metrów. Taka warstwa przykryłaby dzisiejszy, 30-piętrowy blok mieszkalny! Cały środek wyspy został dosłownie wyrwany i wyrzucony w powietrze pod postacią skał, pyłów, gazów i wylewu magmy. Z jednej wyspy powstały trzy znacznie mniejsze (Thira – główna, Tirasia, Nea Kameni – z kraterami wulkanu) i dwie wręcz mikroskopijne (Palea Kameni i Aspronisi). Zdaniem dr. Stevena Careya z University of Rhode Island, popiół wulkaniczny zasnuł niebo nad całym basenem Morza Śródziemnego, a jego kubatura wynosiła 300 kilometrów sześciennych (ponad pięć razy więcej niż Krakatau w 1883 roku). Szacuje się też, że objętość wyrzuconej magmy wynosiła 60 kilometrów sześciennych. I tak starożytna Thera przestała istnieć.
Wbrew temu, co się do niedawna sądziło – i niekiedy nadal głosi – kataklizm nie spowodował natychmiastowej zagłady kultury minojskiej. Trwała jeszcze niemal dwa stulecia, ale jej znaczenie malało, aż zanikła po podboju dokonanym przez Mykeńczyków z Grecji. Z pewnością wybuch wulkanu dotknął ją mocno i przyczynił się w końcu do upadku, ale miał miejsce wcześniej niż w XVI wieku p.n.e., jak przyjmowali to egiptolodzy. Ustalenia tych historyków, starających się połączyć znane skądinąd fakty w jakąś spójną całość (nawet posługując się metodą izotopu węgla radioaktywnego C14), oraz wyniki nowoczesnych badań dendrologicznych zastosowane przez innych uczonych, rozminęły się ze sobą. Dendrolodzy i wulkanolodzy stwierdzili ponad wszelką wątpliwość, że słoje długowiecznych drzew ukazują krótkotrwałe ochłodzenie klimatu będące skutkiem erupcji wulkanicznych. I oto w latach 80. analiza słojów północnoamerykańskiej sosny ościstej, dożywającej nawet 4600 lat (!), wykazała, że w II tysiącleciu p.n.e. jedyny wielki opad pyłów z wulkanu miał miejsce w roku 1627 (±1 rok) p.n.e. Ale nie koniec na tym...
O najbardziej prawdopodobnym roku wybuchu wulkanu na Therze dowiedzieliśmy się w 2008 roku dzięki znalezieniu na samej wyspie dwóch drzew oliwnych, które – tak jak rosły – zostały przykryte warstwą pumeksu podczas erupcji. Badanie przeprowadzili dr Walter Friedrich z duńskiego Uniwersytetu Aarhus wespół z dr. Walterem Kutscherą z Uniwersytetu Wiedeńskiego. Im właśnie wyszedł rok 1613 (±10 lat). A więc minimalna różnica między wynikami badań śródziemnomorskiego drzewa oliwnego i amerykańskiej sosny ościstej mogłaby wynosić zaledwie 3 lata (odpowiednio lata 1623 oraz 1626 p.n.e.), zaś maksymalna – ćwierć wieku (odpowiednio lata 1603 i 1628 p.n.e.). Obojętnie, którą z tych dat byśmy przyjęli, z wyznaczeniem schyłku XVII wieku p.n.e. jako czasu rozerwania Thery przez wulkan nie godzą się ci egiptolodzy, którym burzy to całą, misternie ułożoną chronologię historii starożytnego Egiptu, z ustaleniem początku Nowego Państwa na 1570 rok p.n.e. włącznie...
Mit Atlantydy?
50 lat na przełomie XVII i XVI wieku p.n.e. nie stanowi natomiast różnicy dla zwolenników teorii o tym, że nieszczęsna Thera była niczym innym niż legendarną… Atlantydą, o której Platon wspominał w dialogu „Timaios”. To nic, że obdarzony bystrym umysłem wielki filozof – uważnie słuchający świadectwa kolegi podczas dysputy z ich ukochanym mistrzem Sokratesem – wyraźnie umiejscawia Atlantydę na wielkim Morzu Atlantyckim przed Słupami Heraklesa, a więc – patrząc z Morza Śródziemnego – za Cieśniną Gibraltarską! Będą jej tam wprawdzie szukać przede wszystkim domorośli poszukiwacze sensacji, ale z kolei liczni poważni historycy (sam słyszałem na Uniwersytecie Warszawskim w końcu lat 60.) absolutnie nie dopuszczali nawet myśli o tym, że Atlantyda rzeczywiście mogła istnieć, i to poza Cieśniną Gibraltarską. Zamiast szukać nowych faktów, które poszerzyłyby stan wiedzy o przeszłości, usiłowali jedynie zinterpretować znany im fakt, że oto była wyspa z powierzchnią zasiedloną przez minojczyków, którą rozerwał wulkan. Widocznie uznali, że ani Platon, ani przywoływani w dialogu kapłani egipscy nie wiedzieli, co to są Słupy Heraklesa, stulecia mylili z tysiącleciami, a niewielką nawet przed kataklizmem wysepkę, znajdującą się na trasie licznych rejsów w niewielkiej odległości od gęsto zasiedlonych wybrzeży, brali za potężne państwo wstrząsające całym znanym światem...
Czytaj też:
Ogień nad Sodomą
Przywołajmy więc samego Platona. Otóż zapisał on to, co mówił Timaios, a co ten usłyszał od swego przodka Kritiasa, a ów z kolei od samego Solona, ateńskiego mędrca i prawodawcy, któremu informacje o Atlantydzie przekazali egipscy kapłani. Oto ten z fragmentów dialogu, gdzie właśnie egipski kapłan – zwracając się do Greka – opisuje położenie Atlantydy:
„Pisma nasze mówią, jak wielką niegdyś państwo wasze złamało potęgę, która gwałtem i przemocą szła na całą Europę i Azję. Szła z zewnątrz, z Morza Atlantyckiego. Wtedy to morze tam było dostępne dla okrętów. Bo miało wyspę przed wejściem, które wy nazywacie Słupami Heraklesa. Wyspa była większa od Libii [czyli północnej Afryki] i od Azji [czyli Anatolii] razem wziętych. Ci, którzy wtedy podróżowali, mieli z niej przejście do innych wysp. A z wysp była droga do całego lądu, leżącego naprzeciw, który ogranicza tamto prawdziwe morze. Bo to, co jest po wewnętrznej stronie tego wejścia, o którym mówimy, to się okazuje zatoką o jakimś ciasnym wejściu. A tamto morze jest prawdziwe i ta ziemia, która je ogranicza całkowicie, naprawdę i najsłuszniej może się nazywać lądem stałym. Otóż na tej wyspie, na Atlantydzie, powstało wielkie i podziwu godne mocarstwo pod rządami królów, władające nad całą wyspą i nad wieloma innymi wyspami i częściami lądu stałego. Oprócz tego, po tej stronie tutaj oni panowali nad Libią aż do granic Egiptu i nad Europą aż po Tyrrenię. Więc ta cała potęga zjednoczona próbowała raz jednym uderzeniem ujarzmić wasz i nasz kraj i całą okolicę Morza Śródziemnego. [...] Później przyszły straszne trzęsienia ziemi i potopy i nadszedł jeden dzień i jedna noc okropna – wtedy całe wasze wojsko zapadło się pod ziemię, a wyspa Atlantyda tak samo zanurzyła się pod powierzchnię morza i zniknęła. Dlatego i teraz tamto morze jest dla okrętów niedostępne i niezbadane; bardzo gęsty muł stanowi przeszkodę – dostarczyła go wyspa, zapadająca się na dno. Co stary Kritias powiedział, powtarzając to za Solonem, to w krótkim streszczeniu usłyszałeś, Sokratesie”.
W innym miejscu dialogu dowiadujemy się natomiast o czasie wydarzenia: „Dziewięć tysięcy lat minęło, odkąd podanie przekazało wojnę między tymi, co mieszkali poza Słupami Heraklesa, a tymi wszystkimi, co po naszej stronie”. Zwraca uwagę nie tylko umiejscowienie Atlantydy w czasie i przestrzeni, ale również wspomnienie Atlantyku jako „morza prawdziwego” oraz „ziemi, która je ogranicza całkowicie”, a „naprawdę i najsłuszniej może się nazywać lądem stałym”. A cóż to innego, jeśli nie Ameryka? Bajka? Mit bez znaczenia źródłowego?
Coraz bardziej przekonująco brzmi teoria o wielkiej kulturze megalitycznej, która już 11 tysiącleci temu rozwijała się w zachodniej Europie, i która stamtąd – nie odwrotnie! – docierała do krain basenu Morza Śródziemnego. Znamy ją przede wszystkim ze słynnych, ogromnych głazów Stonehenge w południowej Anglii, ustawionych w intrygujący krąg – prawdopodobnie o znaczeniu astronomiczno-mistycznym – 5 tysięcy lat temu. Wcześniej o 400 lat od Wielkiej Piramidy Cheopsa w Gizie… A przecież jeszcze starsze, bo sięgające 7 tysięcy lat temu, są megality w Bretanii i na Półwyspie Iberyjskim. 6 tysięcy lat liczą megality na Malcie. […] profesor Zygmunt Krzak z Instytutu Archeologii i Etnologii PAN, autor fundamentalnych dla nauki dzieł „Megality Europy” i „Megality świata”, w fascynujący sposób ujął kwestię Atlantydy: „Archeologia przyznaje prospektorom [niem. poszukiwaczom] megalitycznym status specyficznej cywilizacji nadmorskiej, penetrującej wybrzeża, lecz nie ma jasnego poglądu w sprawie rodowodu tych żeglarzy. Wrysowanie Atlantydy w mapę starożytnego świata rozjaśniłoby tę kwestię. Zniknęłoby wrażenie, że pojawili się nagle i jak gdyby znikąd. Można by traktować ich jako spadkobierców dawnego centrum, którzy przechowali idee oraz część umiejętności mieszkańców zaginionej oceanicznej wyspy”.
Pozostaje oczywiście pytanie, gdzie szukać śladów tej wyspy? Na to pytanie prędzej czy później znajdzie się bezsporna odpowiedź. Jestem przekonany, że jest to kwestia czasu, odpowiednich środków oraz profesjonalnych uczonych i poszukiwaczy, a nie jałowego i nieuzasadnionego drążenia tematu nieszczęsnej Thery i naiwnego filozofa, który rzekomo nie znał otaczającego go świata. [...]
Fragmenty książki Macieja Rosalaka „Tsunami historii. Wpływ żywiołów przyrody na dzieje świata”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Fronda.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.