Pakt Ribbentrop-Mołotow był ze strony Stalina posunięciem jeszcze sprytniejszym, niż się to zazwyczaj zauważa. Poza korzyściami politycznymi i militarnymi niósł jeszcze – i o tym się często zapomina – ogromny zysk psychologiczny i propagandowy. Podpisując rozbiorowy pakt z największym wrogiem ideologii komunistycznej – bo i propaganda sowiecka od lat wskazywała jako swego głównego wroga „faszyzm”, i sam Hitler bezustannie ciskał gromy na bolszewizm – Stalin wysłał w sposób bardzo przekonujący całemu światu następujący przekaz: z tą komunistyczną rewolucją to lipa, ja jestem po prostu kolejnym rosyjskim carem i rozumuję tak samo jak wszyscy moi carscy poprzednicy: w kategoriach powiększania rosyjskiego imperium.
To dzięki temu przekazowi, jego przyjęciu przez wszystkich, miał nadzieję w nadchodzącej wojnie podbić cały świat i dzięki niemu tę wojnę wygrał, choć, na szczęście dla ludzkości, zdobył znacznie mniej, niż zamierzał.
W istocie Stalin nie był carem ani trochę. Był największym wrogiem Rosji, najokrutniejszym zdobywcą, który ją kiedykolwiek w dziejach ujarzmił i złupił, znacznie przewyższającym pod tym względem Tatarów. W pewnym sensie temu najstraszniejszemu ze zbrodniarzy dzieje się wielka krzywda: w trosce o dobre imię komunizmu odmawia mu się tego, że był on właśnie komunistą. Ideowym. Wzorowym. Do bólu pragmatycznym, wyprowadzającym bezlitośnie z doktryny Lenina logiczne wnioski i wszystko inne odrzucającym jako burżuazyjne przesądy i zahamowania.