Na ratunek Starówce. Ten atak zamienił się w koszmar powstańców

Na ratunek Starówce. Ten atak zamienił się w koszmar powstańców

Dodano: 
Jakub Nowakowski ps. Tomek.
Jakub Nowakowski ps. Tomek. Źródło: Fot: Dominik Różański
Nagle rozpętało się prawdziwe piekło. To był ostrzał z pocisków świetlnych, ekrazytowych. Jakieś pół metra ponad nami powstał sufit z ognia. Ja byłem w wyjątkowo nieciekawej sytuacji, bo oprócz karabinku miałem też wiązkę butelek z benzyną - mówi Jakub Nowakowski ps. Tomek, powstaniec warszawski z batalionu „Zośka”.

PIOTR WŁOCZYK: Kiedy zrozumiał pan, że nie macie szans na pokonanie Niemców w stolicy?

JAKUB NOWAKOWSKI: W nocy z 21 na 22 sierpnia 1944 r. Atakowaliśmy wtedy Dworzec Gdański, próbując przebić się na Starówkę. Natarcie rozpoczęło się o wpół do trzeciej w nocy. Niemcy co pewien czas wystrzeliwali rakietę, żeby oświetlić przedpole. Gdy tylko rakieta gasła, zrywaliśmy się do biegu, aż wystrzelili kolejną, wtedy padaliśmy na ziemię. To był otwarty teren – działki, jakieś kartofliska – nie było tam niczego, za czym można było się schować. My oczywiście nie mieliśmy żadnej cięższej broni. Kiedy byliśmy już naprawdę blisko nich, Niemcy zaczęli swój ostrzał. Nie wiem, czy specjalnie pozwolili nam się tak zbliżyć, czy dopiero wtedy nas zauważyli. Być może wyczekali, aż będą nas mieli jak na widelcu. Rozpoczął się piekielny ostrzał.

Rozumiem, że nie nadużywa pan tego słowa...

Nie, rozpętało się prawdziwe piekło. To był ostrzał z pocisków świetlnych, ekrazytowych. Jakieś pół metra ponad nami powstał sufit z ognia. Kto by spróbował wstać, ten w najlepszym razie byłby ciężko ranny. Jakby tego było mało, jeszcze padały koło nas pociski moździerzowe. Byliśmy przygwożdżeni na amen. Ja byłem w wyjątkowo nieciekawej sytuacji, bo oprócz karabinku miałem też wiązkę butelek z benzyną. Miałem obrzucić nimi baraki przy dworcu.

Co pan z nimi zrobił w tej sytuacji?

Jak to co? Zgarnąłem je pod siebie i chroniłem przed postrzałem (śmiech). Nagle dostałem w rękę. Kula przeleciała wzdłuż ramienia i wyżłobiła w nim rowek. Mocno krwawiłem, ale na szczęście kość nie była przestrzelona. No i najważniejsze, że moje butelki były całe. Szczęśliwym trafem to ja dostałem, a nie one, bo inaczej zamieniłbym się w pochodnię. W każdym razie sytuacja wydawała się kompletnie beznadziejna. Kolega obok mnie, który nosił lekki karabin maszynowy, poległ. Jędrek Dażwański leżał bez życia, tylko stróżka krwi ciekła mu po szyi. Niemcy utrzymywali ponad nami ten piekielny sufit przez jakąś godzinę. Ile oni musieli mieć amunicji…

(…)

Jak się skończył atak na Dworzec Gdański? Cały wywiad dostępny w najnowszym numerze „Historii Do Rzeczy”!

Artykuł został opublikowany w 8/2020 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.