Tym, którzy przeżyli zagładę polskich Kresów, „Piosenka o końcu świata” Czesława Miłosza, w której staruszek przewiązujący pomidory zapewnia, że „innego końca świata nie będzie”, potwierdziła tylko to, o czym wiedzieli lepiej od wszystkich poetów i proroków razem wziętych. Dla nich koniec świata zaczął się we wrześniu 1939 r.
Masowe mordy Polaków dokonywane przez Organizację Ukraińskich Nacjonalistów nie rozpoczęły się w lutym 1943 r. na Wołyniu, lecz w nocy z 17 na 18 września roku 1939, i gdzie indziej, bo na Podolu, we wsi Sławentyn, powiat Podhajce, województwo tarnopolskie. Zamordowanych zostało wtedy przynajmniej 50 osób, zagrody obrabowano, część z nich spalono. Dziś stoi tam pomnik chwały z wypisanymi nazwiskami „bohaterów ze Sławentyna”.
Stanisław Srokowski był wtedy dzieckiem, urodził się 29 czerwca 1936 r. w pobliskich Hnilczach koło Podhajec. Podobne napady ominęły wtedy jego wioskę, ale Polaków mordowano tuż obok: w Sławentynie właśnie, w Bokowie, Szumlanach. „Mordowano”, a „ja już odróżniałem zabijanie od mordowania – pisze Srokowski w »Widmach nocy. Dokumentacji zbrodni« (2021). – Bo tak mówili dziadkowie. »Oni nie zabijają, oni mordują. Jakby zabijali, toby człowiek nie cierpiał. A oni chcą, byśmy cierpieli. Dlatego mordują. Siekierami, nożami, kosami, widłami, piłami«”.
Stanisław Srokowski, prozaik, dramaturg, eseista, a przecież i – o czym niesłusznie się zapomina – poeta, stał się autorem jednego, wielkiego tematu. Męczeństwa Polaków mordowanych przez Ukraińców na Kresach. On sam przeżył tę hekatombę, przeżyli też jego rodzice (na samym Wołyniu Ukraińcy wymordowali 60 tys. Polaków, a w sumie na Kresach ok. 200 tys.), w przeciwieństwie do niemałej części dalszej rodziny: zabitego siekierami dziadka, poćwiartowanej ciotki, spalonego żywcem kuzyna. Jego dzieciństwo – pisze po latach – „również zostało zamordowane. […] plątałem się między nogami dorosłych i nasłuchiwałem, coraz bardziej przerażony, słysząc opowieści o tym, jak banderowcy żywcem wrzucają ludzi do studni, jak dzieci spalają w piecach, jak przywiązują mężczyzn do drzew i ćwiczą celne uderzenia siekierą, odcinając głowy, piłami tnąc ciało, odrąbując ręce i nogi. Moja wyobraźnia napełniała się demonami zła, moje uczucia były poranione, a ja pogrążałem się w smutku i strachu. Powoli zamieniałem się z pogodnego radosnego dziecka w wystraszone zwierzę”.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.