Zaplanowany manewr wiódł nas na wschód. Był to marsz zaczepny na wroga i z wrogiem na karku […]. Liczyłem na elektryzujący wpływ słowa »Lwów« i dlatego poleciłem poinformować wojsko, że ciągniemy na odsiecz obleganemu miastu, będącemu dla Polaków symbolem wierności i poświęcenia”. Tak gen. Kazimierz Sosnkowski uzasadnił swoim żołnierzom decyzję rozpoczęcia marszu ku miastu, dzień wcześniej zaatakowanemu przez wojska niemieckie. Nie ukrywał przed nimi trudności: „Jesteśmy odcięci, że idąc w kierunku Lwowa, będziemy musieli toczyć ciężkie boje i przebijać się niejednokrotnie”. Był 13 września 1939 r.
Wezwania nie było...
We wspomnieniach „Cieniom września” Sosnkowski pisał: „Pamiętny ranek 1 września zastał mnie na stanowisku pokojowym inspektora armii »Polesie«. Oczekiwałem z godziny na godzinę, że będę wezwany do Kwatery Głównej i otrzymam przydział wojenny. Minął dzień jeden, drugi. Wezwania nie było”. Dawny szef sztabu I Brygady Józefa Piłsudskiego, jeden z najwybitniejszych i najwyższych stopniem polskich dowódców, w ostatnich latach przed wojną odsunięty od decyzji politycznych i wojskowych, nie chciał czekać biernie na sygnał Naczelnego Wodza marszałka Edwarda Śmigłego-Rydza, więc 3 września 1939 r. zgłosił się do niego. Otrzymał propozycję objęcia stanowiska wicepremiera, odpowiedzialnego za gospodarkę wojenną. Nie przyjął go, argumentując, że mógłby zajmować je tylko w rządzie jedności narodowej, niemożliwym już wówczas do powołania. Ale przede wszystkim zależało mu na udziale w obronie napadniętej ojczyzny, nie zaś na danym „na odczepnego” urzędzie cywilnym.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.