ANNA SZCZEPAŃSKA: Jest coś niezwykle uderzającego w tym, kiedy osoby mające dzisiaj po 90 lat wracają do czasów, gdy miały zaledwie kilka lat. Jak żywe muszą być w ich pamięci momenty, gdy decydowało się ich życie...
MARTYNA WOJTKOWSKA: Jest taka scena, która w sposób szczególny zapadła mi w pamięć. Jeszcze w czasie pobytu w Iranie, w szkole w Isfahanie, nauczycielka prosi, żeby podniosły rękę te dzieci, które są sierotami. I mała Stefa – mimo że miała mamę – uniosła rękę.
Dlaczego?
Pamiętała, że tak ma się zachować. Podczas ewakuacji ze Związku Sowieckiego mama oddała ją do ochronki. I wtedy jej powiedziała: „Pamiętaj, dziecko, ty jesteś sierotą”. To miało zwiększyć jej szanse na przetrwanie. Dla mnie jest to jedna z najbardziej przejmujących scen: moment, w którym rodzic świadomie oddaje dziecko, bo wie, że tylko w ten sposób może ocalić mu życie. To nie jest porzucenie – to akt miłości w najboleśniejszej formie. Ten fragment był dla mnie zresztą szczególnie poruszający, bo pisałam książkę, będąc w ciąży, spodziewając się swojego pierwszego dziecka. I dopiero wtedy z całą siłą uświadomiłam sobie, czym naprawdę jest wojna – nie w skali geopolitycznej, ale w mikroskali, np. w relacji matki i dziecka. I jak okrutnie potrafi rozerwać coś, co powinno być nienaruszalne.
Czy Stefa odnalazła po wojnie swoich rodziców?
Jej rodzice jako jedni z nielicznych po latach trafili do Nowej Zelandii i nawiązali z nią kontakt. Ale to już nie byli ci sami ludzie. Mostu, który kiedyś ich łączył, nie udało się już odbudować.
Na początku książki pisze pani, że po przybyciu do Pahiatua w Nowej Zelandii polskie dzieci znalazły m.in. czystą pościel, a pod poduszkami cukierki. Dla niektórych był to pewnie największy smakołyk w całym ich życiu.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.