– Czy ciężko jest unieszkodliwić czołg Pantera?
– Z moich wyliczeń wynika, że szanse wynosiły dwa do ośmiu.
– To znaczy?
– Na 10 chłopaków, którzy próbowali trafić butelką w czołg, ośmiu się to nie udawało.
– Co się z nimi działo?
– Ginęli.
– Panu się udawało.
– Tak, kilka razy.
– Jak pan to robił?
– Kluczowe jest to, żeby zbliżyć się do czołgu tak, aby nie zobaczyła Pana załoga. Jeżeli zobaczy, to kaput. Rozwalą pana serią z karabinu maszynowego. Jeżeli zaś się uda, to trzeba wybrać dobry moment, wychylić się zza zasłony i cisnąć butelką.
– Jak?
– Jak najmocniej. A celować najlepiej w części ruchome, w szczeliny. W wizjer, wentylator, silnik. Chodzi o to, żeby płonący płyn wlał się do środka. Wtedy ludzie zaczynają płonąć żywcem, mundur przylepia się do skóry, krew gotuje się w żyłach. Trzeba wyskoczyć. A na zewnątrz czekają powstańcze kule.
– Niemcy bali się butelkarzy?
– Jak diabłów. Gdy tylko na pantery zaczynały się sypać butelki, niemieckie czołgi wiały, gdzie pieprz rośnie. Tak polska pomysłowość zwyciężała niemiecką technologię.
To fragment mojej rozmowy z nieżyjącym od dwóch lat Jerzym Bartnikiem „Magikiem”. Najmłodszym kawalerem Orderu Virtuti Militari spośród żołnierzy Armii Krajowej. Gdy na barykadzie u zbiegu ulic Królewskiej i Marszałkowskiej gen. Tadeusz Bór-Komorowski wyróżniał go najwyższym polskim odznaczeniem bojowym, Bartnik miał 14 lat. Do oddziału przyjęto go tylko dlatego, że skłamał, iż jest o kilka lat starszy.
Podczas powstania – walcząc na Starówce w szeregach legendarnego „Parasola” – „Magik” dokonał rzeczy niebywałych. Pod ogniem nieprzyjaciela unieszkodliwił goliata, brał udział w walce wręcz, wreszcie, w potyczce o Polską Wytwórnię Papierów Wartościowych, został ranny w głowę. Stracił prawe oko, ale mimo to niemal natychmiast uciekł ze szpitala. Wrócił do oddziału, ponieważ uznał, że nie może zostawić kolegów.
– Kilka dni przed dekoracją Virtuti Militari wybrałem się na rekonesans do piwnic domów znajdujących się w rękach Niemców – opowiadał. – Na jednym z podwórek natknąłem się na dwóch niemieckich oficerów. Blokowali mi przejście, więc skosiłem ich obu z błyskawicy.
– Jak pan to zrobił po utracie prawego oka?
– To proste. Strzelałem lewą ręką.
Wojsko z fasonem
Z góry przepraszam, jeżeli fragment relacji, który przytoczę niżej, wywoła zgorszenie. Jednak wbrew temu, co nam się wmawia, pokolenie naszych ojców i dziadków wcale nie składało się z tekturowych figur wyciętych z patriotycznych czytanek. To byli ludzie z krwi i kości. Otóż pewien żołnierz o pseudonimie "Król" został postrzelony przez „gołębiarza”, czyli ukrywającego się na dachu kamienicy niemieckiego snajpera. Jego pierwsze słowa brzmiały:
„Skurwysyny! Strzelili do mnie z tyłu. Teraz ludzie pomyślą, że spierdalałem!”.
Mówiąc językiem tamtych czasów, warszawski korpus Armii Krajowej to było wojsko z fasonem. Chociaż niemal nie mieli broni, przez 63 dni jak lwy walczyli z dysponującym miażdżącą przewagą przeciwnikiem. Zamiast przez kolejne kilka akapitów starać się opisać bohaterstwo tych ludzi, lepiej będzie, jeśli przytoczę kilka powstańczych opowieści. Kilka błysków z powstania warszawskiego, które najlepiej oddadzą klimat tamtej bitwy i charakter biorących w niej udział żołnierzy.
- Stanisław Juszczakiewicz „Kuba”: „Raz Niemcy pędzili Polaków przed czołgami, a nasi żołnierze wahali się strzelać. Ja krzyczałem: »Strzelać!«. Jeden z żołnierzy rzucił się na mnie i zaczął wołać: »Rany boskie! Tam jest moja matka!«. Mimo to zacząłem strzelać i inni poszli za moim przykładem”.
- Mieczysław Niedzielski „Żywiciel”: „Oddział »Jerzyków« zbuntował się i nie chciał wracać na Stare Miasto. Podszedłem do nich przy samym włazie i pytam się: »Czy podchorążowie pójdą?«. Wystąpiła wtedy malutka dziewczyneczka z warkoczami (miała 16 lat) i powiedziała: »Ja pójdę!«. Pocałowałem ją – i oddział poszedł”.
- Wojciech Kasznica „Lech”: „»Motz« w momencie, jak czołg przejeżdżał przez barykadę, wyskoczył z bramy, podbiegł do czołgu i wsadził ogromną »filipinkę« przed wizjerem. Wybuchła przed kierowcą, który oślepiony, ranny od wybuchu, stracił panowanie nad czołgiem. Czołg nagle skręcił w prawo, zjechał z ulicy, która była na małym nasypie, i zarył się w rowie. Krzyknęliśmy: »Alle aussteigen!« i po chwili klapa czołgu się otworzyła i Niemcy zaczęli wychodzić”.
- Janina Żórawska „Janina”: „W czasie bombardowania Polskiej Wytwórni Papierów Wartościowych ranna została łączniczka »Kalina«. Miała urwaną łydkę. Przy opuszczaniu pozycji powiedziała: »Może ktoś ciężej ranny powinien iść pierwszy«. Trzeba było amputować jej nogę. »Kalina« zginęła potem na Starówce. 27 sierpnia jedna z naszych łączniczek, »Uta«, została zabita podczas odwrotu. Siostra jej, »Wala«, rzuciła się na ciało zabitej i nie chciała wycofać się sama. Zginęła razem z siostrą – nawet ciał tych dziewcząt nie mogliśmy zabrać”.
- Jadwiga Gac „Jadzia”: „Kiedy nosiłyśmy meldunki, szłyśmy zawsze po dwie: gdyby jedną z nas zabito, to druga doniosłaby meldunek”.
- Tadeusz Pogórski „Morwa”: „Typowym dowódcą powstańczym był »Gustaw«, który był ranny przy ataku na bunkier na Woli i w czasie akcji na Starówce wrócił do swojej funkcji, mimo że miał jeszcze wciąż stare rany, jeszcze z 1939 roku, niezagojone zapalenie szpiku kostnego i nowe odniesione na Lesznie”.
- Kazimierz Tuleja „Góral”: „W natarciu na Stawki trzy sanitariuszki zostały zabite, jedna po drugiej, bo starały się, po kolei, ściągnąć naszego rannego, który znajdował się w polu obstrzału”.
- Stanisław Błaszczak „Róg”: „Porucznik Blichewicz dostał rozkaz uderzenia na katedrę św. Jana. Usiadł na barykadzie, tyłem do Niemców, i wygłosił przemówienie do żołnierzy, a potem ruszyli do natarcia. To nie była fanfaronada. Blichewicz poszedł za to do raportu do dowódcy batalionu!”.
Cytować by tak można jeszcze bardzo długo. Całe powstanie warszawskie było ciągiem takich epizodów.
Pałacyk Michla
Jednym z największych bohaterów powstania był Janusz Brochwicz-Lewiński „Gryf”. Oficer, który kierował obroną pałacyku Michla na Woli, obroną, która – między innymi dzięki słynnej piosence – przeszła do legendy.
– Mieliśmy pięć szturmów – opowiadał mi „Gryf”, gdy spotkałem się z nim w jego warszawskim mieszkaniu. – Najpierw esesmani atakowali nas bez pomocy broni pancernej i zebrali od nas zdrowo po... krzyżu.
– Jak to było?
– Na początku chcieli zdobyć barykadę na Wolskiej. Aby to zrobić, musieli przejść przez pałacyk. Ja go po kryjomu obsadziłem i spokojnie czekałem tam na nich ze swoimi ludźmi. Przez dwa dni, choć nieprzyjaciel był o kilkaset metrów, nie daliśmy żadnego znaku życia. Niemal się nie poruszaliśmy. Całkowita cisza. W efekcie, gdy ruszyli w stronę barykady, podeszli pod nasze okna krokiem marszowym, niczego się nie spodziewając... Nie mieli najmniejszej szansy.
– Sporo ich tam było.
– Około 60. Wszyscy w jednej chwili zostali zabici lub ranni. Otworzyliśmy do nich ogień z bardzo bliskiej odległości, ze wszystkiego, cośmy mieli. Dwóch karabinów maszynowych, pistoletów maszynowych i karabinów. Do tego granaty i miotacz płomieni. Gdy położyli się pokotem na ulicy, ranni nie mogli liczyć na naszą pomoc. Wiedzieliśmy, z kim mamy do czynienia.
– Wołali o pomoc?
– Tak. Do dziś pamiętam te krzyki: „Hilfe!”, „Kameraden!”, „Ich bin schwer verwundet!”, „Nicht schiessen!”. Mogli jednak sobie tak wołać do woli. Nie miałem dla nich żadnej litości. Wiedziałem, że jeżeli to oni złapaliby kogoś z naszych, to nie tylko by go zamordowali, ale jeszcze wcześniej w okrutny sposób by się nad nim znęcali. To samo robili z naszymi cywilami. Ci esesmani mieli ręce po łokcie unurzane we krwi. Gdy patrzyłem wtedy na nich, pomyślałem: „Niech te skurwysyny konają na ulicy”.
– Co było potem.
– Potem przyszli już z czołgami typu Pantera. Do tego samochody pancerne z ciężkimi działami – 75 i 105 mm. Mimo to udało się odeprzeć cztery szturmy i dopiero przy piątym straciłem możliwość walki. Miałem za dużo rannych, a Niemcom udało się rozwalić bramę w pałacyku. Pantery wjeżdżały przez nią na dziedziniec. Z rykiem kręciły się po nim w kółko na potężnych gąsienicach i strzelały na wszystkie strony z karabinów maszynowych. Wtedy dostałem rozkaz wycofania się.
– Ilu miał pan ludzi?
– 30 w pałacyku plus jeszcze z 10 w pobliskiej fabryce Franaszka. Do tego paru ochotników do pomocy. W pałacyku straciłem około siedmiu–ośmiu ludzi. Niemców zginęło duuużo więcej.
– Był moment zwątpienia.
– Moi żołnierze byli bardzo odważni. Dzielni chłopcy i dziewczęta... Robili, co mogli, i trzeba przyznać, iż pomimo że byli amatorami, trzymali się nieźle. Oczywiście zdarzały się i załamania psychiczne. Szczególnie pod koniec, gdy było już dużo rannych, nie było wody, leków i skończył się prąd. Do tego ten straszliwy ostrzał i okrążenie. Wie pan, to są bardzo trudne, skrajne sytuacje, w których lepiej się nie znaleźć.
Duma Polaków
Powstanie warszawskie rzeczywiście było sytuacją skrajną. Przez dwa miesiące miasto było regularnie bombardowane i niszczone przez przeciwnika dysponującego przytłaczającą przewagą ogniową. Brakowało wszystkiego: broni, amunicji, sprzętu, wody, jedzenia, opatrunków, lekarstw, koców, nowoczesnych środków łączności. A mimo to walka trwała. Jeżeli rzeczywiście nad Wisłą wydarzył się jakiś cud, to na pewno nie w roku 1920 – bo zwycięstwo nad bolszewikami żadnym cudem nie było – ale w roku 1944.
Zdecydowana większość żołnierzy Armii Krajowej biorących udział w powstaniu warszawskim miała około 20 lat. Dla zdecydowanej większości walka na ulicach stolicy była pierwszą akcją bojową. Doświadczenie – i często również karabiny – musieli zdobywać w walce. Bili się jednak z niebywałym poświęceniem i pogardą dla śmierci. Przez te 63 dni wspięli się na szczyt ludzkich możliwości. Walczyli z niemiecką brutalnością, sowiecką perfidią i anglosaską obojętnością.
Gdy wreszcie dowództwo uznało, że dalszy opór nie ma sensu, wielu z nich nie pogodziło się z tą decyzją. Wspomniany wyżej por. Zbigniew Blichewicz „Szczerba”, który za walki w katedrze na Starym Mieście otrzymał Virtuti Militari, po kapitulacji powstania kazał swoim żołnierzom wynaleźć sobie przedwojenny oficerski mundur. Przypiął do niego ordery i próbował strzelić sobie w głowę. W ostatniej chwili jeden z jego ludzi wbiegł do pomieszczenia i podbił mu rękę. Takich przypadków było wiele.
Bohaterstwo powstańczej Warszawy to jednak nie tylko bohaterstwo żołnierzy, odzianych w panterki i zbyt duże niemieckie hełmy młodych AK-owców, którzy uśmiechają się ze starych, wyblakłych fotografii. To bohaterstwo kobiet. Łączniczek i sanitariuszek, bez których walka byłaby niemożliwa. To bohaterstwo lekarzy, którzy musieli często operować 24 godziny bez odpoczynku, bez środków znieczulających i podstawowych instrumentów.
A wreszcie bohaterstwo setek tysięcy cywilów, którzy zamknięci w ciasnych, brudnych piwnicach – cierpiący z powodu pragnienia i głodu – przez wiele dni żyli w śmiertelnym zagrożeniu. W każdej chwili w budynek mogła uderzyć bomba, „rycząca krowa” albo pocisk potężnego samobieżnego moździerza Karl o kalibrze 600 mm. Milion warszawiaków straciło w powstaniu dorobek całego życia, a 150 tys. zostało zabitych.
Powstańców poległo blisko 20 tys. Dla Polaków ludzie ci mają i zawsze będą mieć status świętych. Jak bowiem pisał Stanisław Cat-Mackiewicz – znany przeciwnik decyzji Komendy Głównej AK o rozpoczęciu bitwy skierowanej przeciw Niemcom na ulicach milionowego miasta – „przez wiele setek lat, dopóki istnieć będzie naród polski, każdy Polak będzie przyznawał, że Powstanie Warszawskie było samobójczym szałem, i będzie miał do niego synowską tkliwość i miłość. Będzie z niego dumny”.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.