W 1918 r. Merian Cooper miał 25 lat, za sobą służbę w amerykańskim lotnictwie na europejskich frontach pierwszej wojny światowej, przed sobą zaś zawrotną karierę w Hollywood. Gdzieś między tymi epizodami zdążył jednak zostać jeszcze polskim bohaterem wojennym. „Skłoniłem generała Rozwadowskiego, by zaprowadził mnie do naczelnika Józefa Piłsudskiego. Zaproponowałem mu, że natychmiast złożę dymisję z Sił Zbrojnych Stanów Zjednoczonych i wstąpię do polskich wojsk lotniczych. Naczelnik jednej rzeczy nie zrozumiał. Myślał, że chcę dla pieniędzy zostać najemnikiem. Skoczyłem na równie nogi i powiedziałem, że nie przyjmę żadnego awansu, o ile nie zapracuję na niego w bitwie, i że nie przyjmę ani centa więcej uposażenia ponad to, jakie otrzymują polscy oficerowie. Palące, przenikliwe spojrzenie Naczelnika spoczęło na mnie przez moment, po czym wstał i uścisnął mi dłoń” – wspominał lotnik.
Po tej rozmowie, niewiele myśląc, kpt. Cooper wsiadł do pociągu, którym dotarł do Paryża, by załatwić kwestię demobilizacji, a przy okazji zwerbować jak najwięcej swoich kolegów. Nie wiadomo, czy do dalszej wojaczki skłoniły go kowbojski temperament czy może obrazki, które nieco wcześniej oglądał we Lwowie, gdzie trafił z pomocą humanitarną organizowaną przez Herberta Hoovera. Możliwe też, że na oba te fakty nałożyły się opowieści przodków Coopera o Tadeuszu Kościuszce i Kazimierzu Pułaskim, z którymi rzekomo mieli się niegdyś zetknąć. Jakiekolwiek były powody, gdy w jednej z paryskich kawiarenek spotkał kpt. Cedrica Fauntleroya, powstał tandem, który natychmiast ruszył na obchód podejrzanych spelunek stolicy Francji, gdzie najłatwiej było znaleźć żądnych przygód awanturników, dla których jedna wojna to za mało.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.