Liczne felietony biorą swój początek od jakiegoś wspomnienia. Ścieżki, którymi krążą myśli w ludzkim mózgu, są wciąż niezbadane nawet dla najtęższych sław naukowych. Bez wstydu wyznaję – nie wiem, dlaczego przypomniały mi się ostatnio relacje o wyrzucaniu lub znajdowaniu rzeczy. Czy można je powiązać z historią? Można.
Mój dziadek był świadkiem, gdy po wybuchu rewolucji w Niemczech w listopadzie 1918 r. żołnierze w rewolucyjnym zapale zarekwirowali w sztabie jednostki karton pełen żelaznych krzyży, którymi nie zdążono odznaczyć nikogo, bo skończyła się wojna. Żołnierze połapali wszystkie okoliczne kundle w okolicy i poprzywiązywali im do ogonów wstążki z tym symbolem prusackiej sławy wojennej. To, co było przedmiotem dumy lub zazdrości raptem tydzień wcześniej, dyndało psom, nie powiem gdzie, ku radości wiarusów Reichswehry.
A teraz wspomnienie babci Marii z Wilna, ze stycznia 1919 r., gdy do miasta wkroczyli bolszewicy. Armia Lenina zadziwiła wilnian najbardziej nakryciami głowy. Mimo zimy jedni nosili kapelusze słomkowe, a inni – tych było najwięcej – pruskie pikielhauby. Jak się okazało, krasnoarmiejscy zdobyli gdzieś porzucony przez Niemców wagon z oficerskimi kaskami.
Obie opowieści łączy jeden powtarzający się często w historii motyw. Oto nagle coś, co było symbolem siły i chwały, na zakręcie historii staje się bezużytecznym śmieciem, który wala się po ulicach.
Tak było w maju 1945 r. w Niemczech. Jak wspominają starzy Niemcy, nagle na śmietnikach zaroiło się od wyrzucanych volksempfangerów – popularnych radioodobiorników kojarzonych z nazistowską gorliwością i miłością do radiowych mów Hitlera. Inne wspomnienie z tamtych czasów to wyrzucane skórzane płaszcze SS. Bano się, że w razie rewizji płaszcz będzie wskazówką do posądzeń o jakieś wysokie stanowisko w zbrodniczym resorcie. Co ciekawe, solidnych, ciepłych płaszczy Wehrmachtu nie wyrzucano, lecz jedynie odpruwano dystynkcje. Mniej zamożnym Niemcom służyły jeszcze parę dobrych powojennych lat.Kolejny etap fali wyrzuceń przyszedł po zjednoczeniu Niemiec. Nowi szefowie placówek z iście NRD-owską gorliwością à rebours wyrzucali z instytucji publicznych portrety Honeckera, proporczyki z czynów partyjnych i pociągów przyjaźni, chcąc wykazać, że nie mają nic wspólnego z dawnym systemem. Zwały propagandowego śmiecia niszczały na śmietnikach i tylko najbardziej przewidujący kolekcjonerzy wybierali stamtąd co lepsze kąski. Porzucano wtedy także samochody Łada, uważane za symbol średniej nomenklatury. Cena ład spadała z tygodnia na tydzień i w końcu zapełniły masowo składy złomu. Nic dziwnego – każdy chciał mieć jak najszybciej golfa lub kadetta.
I wreszcie ostatni casus z dziedziny wyrzuceniologii. W 1964 r. ambasada sowiecka w Waszyngtonie wywiozła z terenu placówki ogromny kontener. Analitycy FBI byli przekonani, że Rosjanie musieli gdzieś zdobyć element rakiety z NASA. No, ale kontener z tajemniczą przesyłką był pocztą dyplomatyczną i nie można go było zrewidować. Sprawa kontenera giganta tkwiła w pamięci FBI jako porażka dopóty, dopóki jeden z pracowników ambasady ZSRS uciekł na Zachód. Zdumieni agenci FBI dowiedzieli się od zbiega, że megakontener zawierał wyłącznie dziesiątki tysięcy egzemplarzy wspomnień właśnie odsuniętego szefa KPZR Chruszczowa. Nowy szef bał się jak ognia uznania za „chruszczowowski złóg” i postanowił pozbyć się książek przy byle okazji. A nakład był tak duży, że trzeba było kontenera do wywiezienia całej tej makulatury.No cóż, ludzie chcą nowego, a to, co stare, jawi im się jako śmieci. A po latach człowiek żałuje, że się nie schylił po jakiś drobiazg na śmietniku. Nawet jeśli to był śmietnik historii.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.