Bo któż to właściwie taki Walentyn Bondarenko? Aha, kosmonauta. No, to niby wszystko się zgadza, kosmonautów wszak czczono w Sowieckim Sojuzie tak jak świętych, kremlowski pochówek w ich przypadku był oczywisty. Tyle że żaden, nawet najlepszy znawca historii podboju kosmosu, nie jest w stanie powiedzieć, kiedy kosmonauta Bondarenko odbył swoją kosmiczną misję. Nic dziwnego, bo pierwszy lot w kosmos, jak wiemy z niezliczonych opracowań, wykonał Jurij Gagarin w dniu 12 kwietnia 1961 r. A towarzysz Bondarenko, jak się można dowiedzieć ze skąpego epitafium, zakończył żywot ciut wcześniej, w marcu tegoż roku.
Wbrew rutynie tego miejsca pochówek Bondarenki odbył się bez żadnego rozgłosu. I przez długie lata w ogóle nie sposób się było dowiedzieć o nim czegokolwiek poza tym, że znajdował się w dwudziestce kandydatów do lotu w kosmos, wyselekcjonowanych u schyłku lat 50. i trenowanych w tzw. Gwiezdnym Miasteczku.
Dopiero w czasach gorbaczowowskiej „głasnosti” gazeta „Izwiestia” po raz pierwszy i ostatni wyjaśniła oficjalnie losy tajemniczego lokatora kremlowskiego muru. Owoż miał on zginąć 23 marca 1961 r. wskutek zawinionego przez siebie wypadku podczas treningu w komorze − uwaga − wypełnionej atmosferą tlenową, o obniżonym ciśnieniu. Pod koniec długotrwałego pobytu we wspomnianej komorze, odpinając czujniki aparatury kontrolnej, przemywał Bondarienko miejsca po nich wacikiem nasączonym spirytusem. I przez nieuwagę odrzucił go na płytę grzewczą włączonej maszynki elektrycznej. W tlenowej atmosferze wacik oczywiście zapłonął jak pochodnia, od tego zajęło się ubranie kosmonauty, nikt mu nie mógł pomóc, bo otwarcie drzwi komory wymagało wyrównania ciśnień − zanim to zrobiono, nieszczęśnik uległ takiemu poparzeniu, że kilka godzin później zmarł.
Delikatnie mówiąc, brzmi to wszystko mało prawdopodobnie. Mniejsza już, kto pozwolił w atmosferze tlenowej używać spirytusu i elektrycznej maszynki. Niewiarygodne jest to, żeby sowiecki kosmonauta odbywał treningi w atmosferze o obniżonym ciśnieniu i podniesionej zawartości tlenu. Owszem, taką atmosferę, do czasów promu kosmicznego, miały statki amerykańskie, co doprowadziło do tragedii podczas programu Apollo. Wielokrotnie wtedy podkreślali Sowieci z dumą, że im by się to zdarzyć nie mogło, właśnie dzięki użyciu w radzieckich statkach atmosfery naturalnej.
Jest marzec 1961 r., gotowy Wostok − z normalnym powietrzem w kabinie − stoi już narychtowany na wyrzutni, nikomu w biurze Korolowa ani wcześniej, ani później nie przyszło nawet do głowy projektować statku z atmosferą tlenową, więc i żaden inny kosmonauta nie ćwiczył aklimatyzacji w takowej, a tu – nie wiedzieć czemu – kosmonauta Bondarenko przechodzi na jakiś wsiakij pażarnyj właśnie taki trening?
Powiedzmy… i w trakcie tego treningu przypadkiem ginie. Nie on pierwszy i nie ostatni; sowiecki program kosmiczny pochłonął sporo istnień. Jak zresztą i inne sowieckie tajne programy. Nikt tych ofiar nigdy nie liczył, nikt nie upamiętniał… A tu nagle jeden kosmonauta, sam w sumie winien swemu losowi, młokos, który ani w kosmosie nie był, ani niczego innego nie dokonał, czyimś tajnym zarządzeniem (a niewielu było ludzi władnych to zarządzić) chowany jest w miejscu zastrzeżonym dla najbardziej zasłużonych?
Pierwszym człowiekiem, który poleciał w kosmos, był Jurij Gagarin, powtarzają podręczniki za oficjalnym radzieckim komunikatem. Pierwszym, który poleciał, czy pierwszym, któremu udało się wrócić? A może, jak twierdzą niektórzy, Gagarin wcale nigdzie nie poleciał, tylko z tym, kto poleciał, nie poszło tak, jak miało? A że lot Alana Sheparda, z dawna zapowiadany, był już tuż-tuż, a prikaz brzmiał jasno: „Wyprzedzić Amerykę”, Gagarina zwyczajnie podstawiono? Ciekawe, czy się kiedykolwiek dowiemy.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.