PIOTR WŁOCZYK: 10 września 2009 r., jedna z wiosek w prowincji Ghazni. Po co tam pojechaliście?
COREY SPECK: Razem z moją drużyną miałem nieco wcześniej niezbyt przyjemną historię w sąsiedniej wiosce. Talibowie strzelali do nas z wyrzutni rakiet. Niestety, nie udało nam się wówczas wyeliminować ani pojmać napastników, więc postanowiliśmy wrócić tam i zobaczyć, czy dzieje się w okolicy wioski coś podejrzanego. Kiedy pojawiliśmy się na miejscu, nie mieliśmy pojęcia, że właśnie tego dnia odbywało się tam duże spotkanie talibskich dowódców. Kiedy zaczęliśmy się zbliżać do wioski główną drogą, zostaliśmy ostrzelani z moździerzy. Zrobiło się naprawdę gorąco. Zostaliśmy przygwożdżeni na tej drodze na kilka godzin.
lu was było?
Czternastu.
Ilu było talibów?
Gdy mieliśmy jeszcze wsparcie helikopterów, z powietrza ustalono, że wrogów było ponad 100. Później okazało się, że w spotkaniu brało udział pięciu–sześciu przywódców i każdy z nich miał swoich ochroniarzy i świtę. Trzeba przyznać, że ci ludzie byli bardzo zdeterminowani, żeby nic złego nie stało się ich szefom. Wiedzieli, że mają nad nami ogromną przewagę. W większości przypadków jeździliśmy trzema pojazdami, ponieważ brakowało nam ludzi. Tymczasem nasze wytyczne jasno mówiły, że na patrol możemy wyjechać w minimum cztery pojazdy i 16 ludzi. To było absolutne minimum! My jednak musieliśmy wykonywać nasze zadania i jeżeli nie mieliśmy pełnego stanu, to i tak trzeba było wyjechać z bazy. Talibowie normalnie uciekliby, więc widząc, że postanowili stoczyć z nami bitwę, zrozumieliśmy, że w wiosce dzieje się coś dziwnego.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.