W 1794 r., w czasie bitwy pod Fleurus, Francuzi pierwszy raz skorzystali z powietrznego rozpoznania, obserwując pozycje wroga z balonu. W XIX w. niezbyt często korzystano z tego wynalazku, ale w czasie pierwszej wojny światowej stał się on powszechny na każdym froncie. Oprócz balonów do rozpoznania zaczęto wykorzystywać również samoloty – pionierami byli Włosi – oraz niemal każdy pojazd zdolny do wzniesienia się w powietrze. Eksperymentowano nawet z gołębiami, które przenosiły miniaturowe aparaty fotograficzne, ale akurat ten wynalazek się nie przyjął.
Rozpoznanie stało się w latach 1914–1918 najważniejszym zadaniem lotnictwa. Sytuacja ta trwała co najmniej do końca kolejnej wojny światowej, ponieważ potencjał uderzeniowy samolotów był zbyt nieprzewidywalny: czasem bombardowanie przynosiło sukces, a czasami było zupełnie nieszkodliwe. Dopiero bomba atomowa sprawiła, że uderzenia powietrzne stały się naprawdę skuteczne i mogły mieć wpływ na wynik wojny.
Nawet gdy zakończyła się druga wojna światowa i zaczęła się zimna wojna, samoloty rozpoznawcze nie straciły na wartości. Być może nawet zyskały, ponieważ to ich służba gwarantowała, że żadna ze stron nie mogła niezauważenie skoncentrować wojsk i zamienić zimnej wojny w wojnę gorącą. Olbrzymią przewagę od początku mieli Amerykanie. Po pierwsze, ich samoloty były lepsze od rosyjskich; po drugie, ich bazy otaczały wianuszkiem Związek Sowiecki. Rosjanie mogli co najwyżej szpiegować na niebie Europy i wysyłać swoje samoloty nad Atlantyk.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.