Piotr Zychowicz: Pańska nowa książka nosi tytuł „Tatiana”. Czyżby zmienił pan branżę i zaczął pisać o kobietach?
Wiktor Suworow: W pewnym sensie tak. Po rosyjsku, podobnie zresztą jak po polsku, słowo „bomba” jest rodzaju żeńskiego. A moja książka jest właśnie o bombie. O pocisku nuklearnym RDS-4 Tatiana o mocy 38 kiloton. Czyli mniej więcej tyle, ile bomby zrzucone na Hiroszimę i Nagasaki razem wzięte.
Kiedy ta bomba została zrzucona?
14 września 1954 r. Stało się to w ramach ćwiczeń pod kryptonimem Snieżok, zorganizowanych przez marszałka Gieorgija Żukowa, tego samego, który 10 lat wcześniej zdobył Berlin.
Co to były za ćwiczenia?
Była to symulacja przełamania frontu. Doświadczenia II wojny światowej pokazały bowiem, że cała wojna sprowadza się właściwie tylko do jednego: trzeba uderzyć na przeciwka, rozedrzeć jego linie i wedrzeć się w głąb jego terytorium. Trzeba w to jednak włożyć olbrzymi wysiłek. Na odcinek przełamania trzeba było sprowadzić po 300–350 dział na jeden kilometr (w sumie 7–8 tys.) i zalać nieprzyjaciela lawiną ognia. Po godzinie, dwóch do akcji wkraczały czołgi i tyraliery piechoty poprzedzane potężnym wałem ogniowym. Wszystko to wymagało milionów sztuk pocisków, olbrzymich nakładów. Bomba atomowa miała rozwiązać ten problem.
Jak?
Jedna eksplozja i po sprawie. Sowieci rozumowali tak: zrzucamy bombę atomową na wrogie pozycje, obrona przeciwnika przestaje istnieć i przed naszą armią otwiera się prosta droga do wrogiej stolicy. Nikt nie będzie Armii Czerwonej przeszkadzał podczas „wyzwoleńczego marszu”. Właśnie taki wariant miał zostać przećwiczony w trakcie manewrów „Snieżok”.
Gdzie je przeprowadzono?
Na poligonie Tockoje nad rzeką Samarą na żyznym południu Rosji.
Na terenie odludnym?
Gdzie tam. Na terenie gęsto zaludnionym. W zasięgu 5 km od epicentrum eksplozji znajdowały się wsie Machówka, Orłowka, Iwanowka i Jełszanka. 6600 metrów od epicentrum stała szkoła podstawowa. We wszystkich tych miejscowościach były otwarte studnie. Mnóstwo trzody chlewnej, uprawy. Ludzie…
Jak to się odbyło?
Przed godz. 6 rano z lotniska we Władimirowce wystartował bombowiec Tu-4 dowodzony przez mjr. Wasyla Kutyrczewa. Na osobisty rozkaz Żukowa, który miał kontakt radiowy z majorem, o godz. 9.33 tatiana została wypuszczona z luku bombowego. Po 48 sekundach, na wysokości 350 metrów nastąpiła eksplozja. Był potworny błysk, zatrzęsła się ziemia, rozległ się huk, od którego pękały bębenki w uszach. A następnie po ziemi poszła potworna fala uderzeniowa, stapiając i paląc wszystko, co napotkała na swojej drodze. Apokalipsa!
Nad czym eksplodowała tatiana?
Nad okopami „zachodnich”. Czyli rzekomą linią obrony przeciwnika. Ustawiono tam czołgi, transportery opancerzone, zbudowano zasieki. Do środka zamiast żołnierzy wsadzono żywe zwierzęta. Z tego wszystkiego oczywiście nie zostało nic. Wszystko się stopiło. Krajobraz księżycowy.
Co dalej?
Następnie do akcji weszli „wschodni”, czyli 128. Korpus Strzelecki Armii Czerwonej. Jednostka ta wkroczyła na teren uderzenia atomowego, aby dokonać przełamania.
Rozumiem, że to było symulowane przełamanie? Zrobiono to na mapie.
Skądże. 45 tys. prawdziwych żołnierzy Armii Czerwonej otrzymało rozkaz wejścia w chmurę radioaktywnego pyłu! W samo epicentrum potężnej nuklearnej eksplozji. Pierwsi żołnierze znaleźli się tam pół godziny po wybuchu. Ludzi tych nie uprzedzono o tym, w czym mają wziąć udział. Uderzenie atomowe miało być symulowane. Tymczasem było prawdziwe…
Co zobaczyli?
Oto cytat ze wspomnień jednego z nich: „Po gęstym lesie dębowym pozostały tylko czarne zgliszcza. Zwęglone kikuty. Sprzęt bojowy – nasz i naszych umownych nieprzyjaciół – stopiony i zgnieciony. Zniknęły okopy i schrony – górna warstwa ziemi jakby się przemieściła. Teren się wyrównał. Widok był upiorny”.
Jak zabezpieczono żołnierzy przed skutkami promieniowania?
Nie zabezpieczono ich w ogóle. Jeden drobny przykład. Wojsko powinno pójść na taką akcję w starych mundurach, które zaraz potem powinny zostać spalone. Tymczasem im wydano nowiutkie mundury w przededniu ćwiczeń… Te nowiutkie mundury zostały napromieniowane i w tych nowiutkich mundurach żołnierze wrócili do swoich koszar i dokończyli w nich służbę. Często trwało to kilka lat. To samo z włosami. Żołnierzy powinno się ogolić do gołej skóry po ćwiczeniach, ich ogolono przed ćwiczeniami. Nie odkażono ich, nie umyto. Mało tego, trzymano ich jeszcze przez kilka miesięcy w obozie w pobliżu miejsca eksplozji. Jednym słowem – zgroza!
Jakie były tego skutki?
Straszliwe. Ci ludzie mieli zrujnowane zdrowie. Zaraz po ćwiczeniach niemal wszyscy dostali krwawej biegunki. Potem padli ofiarą chorób popromiennych, straszliwych nowotworów. Wielu zostało wysterylizowanych. Pamiętam, jak już po upadku komunizmu pojechałem na Łotwę i spotkałem się z grupą weteranów, którzy brali udział w operacji „Snieżok”. Oni byli akurat zdrowi, ale ich dzieci urodziły się zdeformowane, poważnie chore.
Czy Związek Sowiecki zapewnił tym ludziom specjalistyczną opiekę medyczną?
Związek Sowiecki się na tych ludzi wypiął. Każdy z nich musiał podpisać zobowiązanie, że przez 25 lat od ćwiczeń nie piśnie o całej sprawie ani słowa. Konsekwencje złamania tego zobowiązania byłyby straszne. Takim śmiałkiem zajęłoby się KGB. Ludzie ci zgłaszali się więc do lekarzy, a ci byli bezradni. Pacjenci nie mogli im bowiem powiedzieć, jakie są przyczyny tych chorób.
A po 25 latach? W roku 1980?
Po 25 latach wielu już nie żyło. A reszcie po prostu nie uwierzono. Okazało się bowiem, że do dokumentów żołnierzy powpisywano fikcyjne miejsca koszarowania. W szpitalach miały więc miejsce następujące rozmowy:
– Skąd ma pan tę chorobę?
– We wrześniu 1954 r. zostałem napromieniowany na poligonie Tockoje podczas eksplozji nuklearnej.
– Pan kłamie! W pańskich papierach jest wyraźnie napisane, że we wrześniu 1954 r. był pan w koszarach na Syberii. Proszę stąd natychmiast wyjść!
Dla tych ludzi był to prawdziwy dramat. Po prostu im nie wierzono. Zostali potraktowani jak króliki doświadczalne.
Czy oni byli jedynymi ofiarami operacji „Snieżok”?
Nie. Do 45 tys. żołnierzy 128. Korpusu Strzeleckiego należy dodać jeszcze kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy innych formacji. Lotników, wojsk inżynieryjnych, wojsk, które znajdowały się w pobliżu. Oni również zostali napromieniowani, choć oczywiście nie tak mocno. Najbardziej ucierpieli jednak cywile. Skażone zostały bowiem studnie i ziemia. A ci ludzie musieli tam nadal żyć. Pić tę wodę, jeść warzywa i hodować zwierzęta. Wśród nich również szalały rozmaite potworne choroby, oni również rodzili chore dzieci. I oni również przez państwo sowieckie zostali pozostawieni samym sobie…
Cały komunizm...
A przecież na tym nie koniec. Nie pomyślano, że może się zmienić kierunek wiatru. W efekcie radioaktywna chmura spłynęła na pobliskie miasto Czkałow! Bóg raczy wiedzieć, ilu ludzi zostało tam skażonych. Dzisiaj obrońcy Żukowa twierdzą, że ludziom wypłacono odszkodowania, że ich domy odbudowano, że kogoś tam przesiedlono w nowe miejsce. To wszystko nieprawda. Bolszewicy zawsze wykazywali niebywałą wręcz pogardę dla ludzkiego życia. Własnych obywateli traktowali jak śmiecie. Historia tatiany to tylko jedna z wielu podobnych spraw.
Jak by pan określił to, co się stało?
Była to zbrodnia. Zbrodnia z zimną krwią przeciwko własnemu narodowi.
Po co właściwie Żukow przeprowadził te manewry?
Wszystko zaczęło się po śmierci Stalina, w roku 1953. W sowieckim kierownictwie zadano sobie wówczas pytanie: co dalej? I w trakcie dyskusji doszło do poważnego rozdźwięku. Z jednej strony Beria i Malenkow, z drugiej Chruszczow i partyjny beton.
Na czym polegała ta różnica zdań?
Beria doszedł do wniosku, że komunizm to system skrajnie niewydolny gospodarczo, który nie ma szans w konkurencji z kapitalizmem. Że jeżeli sowieckie kierownictwo będzie się go dalej trzymało, to doprowadzi kraj do katastrofy. Zaproponował więc, by odrzucić komunistyczne dogmaty ekonomiczne. Zachować partię, czerwone sztandary i wszystkie zewnętrzne oznaki komunistycznego systemu, ale zliberalizować gospodarkę.
Czyli model, który zrealizowali ostatnio komuniści chińscy?
Dokładnie. Efekty widać gołym okiem. Chiny jeszcze w latach 80. były skrajnie zacofanym, chylącym się ku upadkowi molochem. Dzisiaj, choć formalnie nadal są krajem komunistycznym, to dzięki uwolnieniu gospodarki stały się globalnym supermocarstwem. Rozglądam się właśnie po pokoju, w którym siedzę, i niemal wszystko, co tu widzę, zostało wyprodukowane w Chinach. A nic w Ameryce.
A więc znamy pogląd Berii. Jak sytuację oceniał Chruszczow?
Odpowiem tak: na jednej ulicy stoją dwa sklepy. Jeden czysty, świetnie zaopatrzony i tani. Drugi brudny, zapuszczony, z pustymi półkami. Właściciel tego drugiego ma więc dwa wyjścia. Albo posprząta swój sklep i „dociągnie” go do poziomu konkurencji, albo spali sklep konkurencji i doprowadzi go do takiego stanu, w jakim znajduje się jego własny.
Rozumiem, że Chruszczow optował za tym drugim rozwiązaniem.
Dokładnie. A Żukow utwierdził go w przekonaniu, że to jest możliwe. To właśnie jego głos zadecydował o tym, która koncepcja zwycięży. Beria został aresztowany – to nie przypadek, że aresztowania dokonał właśnie Żukow – wywieziony do aresztu wojskowego i zgładzony. A niemal dokładnie rok po objęciu władzy przez Chruszczowa samolot Tu-4 z tatianą w luku bombowym wystartował nad poligon Tockoje.
Ćwiczenia te miały być dowodem na to, że Armia Czerwona może opanować Europę?
Tak. Nie przez przypadek wybrano akurat Tockoje, które znajduje się w części Rosji najbardziej przypominającej Europę Zachodnią, a konkretnie Niemcy Zachodnie. To miała być symulacja ataku na Stary Kontynent. „Marszu wyzwoleńczego” Armii Czerwonej z Berlina Wschodniego do Lizbony.
A może to była symulacja obronna? Może Żukow się bał, że to Europa Zachodnia zaatakuje Związek Sowiecki?
Nie, to by było nielogiczne. Jeżeli broń nuklearna ma być użyta jako broń do odstraszania, to robi się to zupełnie inaczej. Wyobraźmy sobie, że w latach 50. Związek Sowiecki zostałby rzeczywiście zaatakowany przez zjednoczone siły Wielkiej Brytanii, Niemiec Zachodnich i Francji. Wtedy – cóż prostszego? – bolszewicy zrzuciliby bomby atomowe na Londyn, Berlin i Paryż. Do tego na węzły kolejowe i zakłady zbrojeniowe na zapleczu. I byłoby po wojnie. Agresorzy by uciekli.
Czyli sam Związek Sowiecki miał być agresorem.
Bez wątpienia. Uderzenie bombą atomową we front wroga, aby go przełamać i wedrzeć się na jego terytorium, ma sens tylko wtedy, jeżeli to terytorium się chce podbić. Ćwiczenia „Snieżok” posłużyły więc Żukowowi do przekonania Chruszczowa i innych aparatczyków partyjnych, że reformowanie kraju i uwolnienie gospodarki jest niepotrzebne. Komunizm co prawda rzeczywiście nie jest w stanie współistnieć z kapitalizmem, ale nie ma się co tym przejmować. Wkrótce bowiem zaatakujemy oraz podbijemy Zachód i żadnego kapitalizmu nie będzie. Wszędzie wprowadzimy nasze dziadostwo.
Tak się jednak nie stało. Dlaczego?
Bo to od początku był blef. Chruszczow uwierzył w przedstawienie, które pokazał mu na poligonie Tockoje marszałek Żukow. Jednak zrealizowanie takiej operacji było możliwe tylko na ćwiczeniach. W prawdziwej wojnie przełamanie frontu za pomocą sowieckiej broni nuklearnej byłoby nie do zrealizowania.
Jak to?
Po pierwsze bombowiec Tu-4, którym dysponowała Armia Czerwona, był maszyną skrajnie przestarzałą. Po jednym z bombardowań Japonii w trakcie II wojny światowej amerykański samolot B-29 musiał awaryjnie lądować na terytorium Sowietów. Towarzysz Stalin oczywiście swoim amerykańskim sojusznikom go nie oddał. Kazał za to rozebrać go do ostatniej śrubki i skopiować. Tak powstał Tu-4. W roku 1954 był to już latający grat. I w prawdziwej sytuacji bojowej nie miałby najmniejszych szans, żeby nadlecieć nad wrogie pozycje. Zostałby błyskawicznie zestrzelony przez znacznie szybsze, nowocześniejsze maszyny nieprzyjaciela.
A gdyby jednak mu się udało?
To wtedy nie trafiłby w cel! W Tockoje w miejscu, gdzie miał spaść pocisk, rozłożono bowiem wielkie białe koło o średnicy 150 metrów. Na środku był zaś gruby, 100-metrowy czarny krzyż. Do tego reflektory, które oświetlały cel. A mimo to Tu-4 chybił o blisko 300 metrów! I to za drugim podejściem, bo za pierwszym w ogóle bomby zrzucić się mu nie udało. Stało się tak również mimo tego, że załoga wielokrotnie przećwiczyła ten lot dokładnie w tym samym miejscu na „sucho”. Zrzucano wówczas atrapę tatiany o takiej samej co ona wadze.
W prawdziwej wojnie takich udogodnień rzeczywiście by nie było.
To była wielka pokazówka. W prawdziwej wojnie załoga bombowca widziałaby w dole ciągnące się, zamaskowane okopy. Nie wiedziałaby, gdzie są swoi, a gdzie wróg. Wszystko szare i zielone, żadnych biało-czarnych krzyży. Zresztą tak jak mówię, wróg nie pozwoliłby na to, aby stary bombowiec z czasów II wojny światowej kołował nad jego pozycjami choćby przez minutę.
Muszę przyznać, że jest to sytuacja dość typowa dla Związku Sowieckiego.
Niestety był to kraj, w którym wszystko działało w ten sposób. Czyli pokazówka, za którą kryła się degrengolada i skrajna niekompetencja. Rok 1954 był dla Związku Sowieckiego rokiem przełomowym. Związek Sowiecki stanął na rozstaju dróg. Mógł albo się zreformować, albo wejść na drogę prowadzącą do klęski. Za sprawą Chruszczowa i Żukowa wybrano to drugie. Eksplozja bomby tatiana była początkiem końca Związku Sowieckiego.
Dlaczego?
Bo przywróciła aparatczykom komunistycznym wiarę w światową rewolucję, którą miała przynieść na swoich bagnetach Armia Czerwona. Wiara w tę iluzję spowodowała, że wszystkie sowieckie nakłady w kolejnych dekadach poszły na zbrojenia. Bolszewicy zaczęli produkować tysiące czołgów i samolotów, wspierać milionami dolarów rewolucjonistów na całym świecie. Problem w tym, że socjalistyczny system – tak jak przewidział to Beria – nie był w stanie udźwignąć takiego obciążenia. Efekt – spektakularny upadek bloku wschodniego na przełomie lat 80. i 90. To i tak cud, że trwało to tak długo. Związek Sowiecki został zmiażdżony ciężarem wyprodukowanej przez siebie broni.
To się tak musiało skończyć.
Musiało. Kolejne rocznice rewolucji październikowej skłaniają do refleksji nad tym, jak wielka to była tragedia. Bolszewicki pucz roku 1917 był jednym z najczarniejszych dni w dziejach świata. Ten straszliwy eksperyment pochłonął tyle milionów ofiar, sprowadził tak straszliwe cierpienia na mój kraj. A także na pański kraj i wiele, wiele innych państw na całym świecie. A wszystko to w imię iluzji, najbardziej niedorzecznego absurdu w historii ludzkości.
Co ma pan na myśli?
Podstawowym założeniem komunizmu było stworzenie systemu, który zapewni „każdemu wszystko według jego potrzeb” i w ten sposób zaprowadzi na świecie powszechną szczęśliwość. Problem w tym, że „potrzeby” ludzkie są nieograniczone. Każdy marzy o milionach na koncie, nic nierobieniu, pięknych kobietach i szybkich samochodach. Każdy chce być królem, a nikt nie chce być czyścicielem kibli. Ponieważ stworzenie systemu, w którym każdy to król, jest niemożliwe, komuniści stworzyli system, w którym sprowadzili wszystkich obywateli do poziomu czyścicieli kibli.
Poza czerwoną nomenklaturą.
Rzeczywiście, im samym żyło się dobrze. Dlatego są tylko dwie możliwości: każdy przywódca komunistyczny mógł być albo zbrodniarzem, albo idiotą. Idiotą jeżeli wierzył w te wszystkie niedorzeczne hasła. A zbrodniarzem jeżeli mimo to, że w nie nie wierzył, wprowadzał je w życie. Przykładem idioty był bez wątpienia Chruszczow, przykładem zbrodniarza Stalin.
Trzeciej możliwości nie było?
Była. Komunista mógł być również zbrodniczym idiotą. I takich przypadków było bardzo, bardzo dużo.
Wiktor Suworow (prawdziwe nazwisko Władimir Rezun) to były oficer GRU, który uciekł na Zachód. Jest autorem wielu niezwykle popularnych, głośnych książek, m.in. „Akwarium”, „Lodołamacz”, „Wyzwoliciele”, „Tatiana – tajna broń”.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.