Piotr Zychowicz: Aż 5 proc. prawdy? Żeby zabić człowieka, bolszewikom wystarczało przecież 0 proc.
Tytuł tej książki zaczerpnąłem z przemówienia Stalina wygłoszonego na zebraniu partyjnym w 1928 r. Dyktator rozpoczął wówczas „kampanię samokrytyki”. Zachęcał obywateli, żeby informowali władze o nieprawidłowościach w działaniu sowieckich fabryk i innych zakładów pracy. „Nawet jeżeli w informacjach tych będzie tylko 5 proc. prawdy – powiedział – nie możemy ich lekceważyć”.
Po co Stalinowi była ta „kampania samokrytyki”?
Stworzony przez bolszewików system funkcjonował koszmarnie. Ludzie w Związku Sowieckim żyli i pracowali w fatalnych warunkach. Jadali źle, nie mieli dostępu do podstawowych produktów. To wywoływało olbrzymią frustrację. Obywatele nie mogli jednak publicznie wyrazić swojego niezadowolenia. Nie mogli odwołać władzy w wyborach ani zapisać się do partii opozycyjnej, ani wyjść na ulicę, by zorganizować demonstrację. Pisanie donosów i zażaleń miało – w zamyśle bolszewików – rozładować to społeczne niezadowolenie.
Kogo obywatele mieli krytykować w tych „zażaleniach”?
Nie wolno im było krytykować partii. Za napisanie prawdy, czyli że za nędzę panującą w państwie odpowiada sam system, groziły surowe konsekwencje. Stalin pozwolił jednak na krytykowanie poszczególnych ludzi. Zgodnie z partyjną wykładnią za wszystkie niedogodności i niedobory występujące w Związku Sowieckim odpowiadali bowiem sabotażyści, szpiedzy, zdrajcy i zwykli partacze – „niegodnyje elemienty”, jak ich nazywano. „Kampania samokrytyki” polegała na tym, że obywatele mieli tych „szkodników” wskazać partii. Tak to się zaczęło.
W ten sposób władze oficjalnie zachęciły ludzi do składania donosów.
Tak, choć nie poszło to wcale łatwo. Dla wielu obywateli napisanie doniesienia skierowanego do policji politycznej było niedopuszczalne moralnie. Żeby osłabić to wrażenie, władze zabroniły więc używania słowa „donos” i zastąpiły je słowem „sygnał”. I stworzyły mnóstwo instytucji, do których można było te sygnały wysyłać. Do Biura Skarg (kierowała nim siostra Lenina, Maria Uljanowa), specjalnej komórki w redakcji „Prawdy”, oddziałów do spraw listów w kancelariach Stalina, Kalinina i Mołotowa. Ludziom było łatwiej pisać donosy do takich instytucji niż do NKWD. Pracownicy tych instytucji część z nich i tak przekazywali jednak policji politycznej.
Jak wyglądał taki donos?
Składał się z dwóch części. W pierwszej sieksot (siekrietnyj konfidient, czyli tajny współpracownik) przedstawiał fatalną sytuację panującą w swoim zakładzie pracy, a następnie wskazywał, kto jego zdaniem jest za to odpowiedzialny. „Przewodniczący kołchozu musi strzec jego własności i dbać o nią – pisał pewien chłop. – Ale w naszym kołchozie jest inaczej. Przewodniczący kołchozu całą zimę karmił swoją krowę kołchozową paszą. Na wiosnę przywłaszczył sobie jeden z kołchozowych uli”.
Dużo takich listów napisano?
Bardzo dużo. Dawały ludziom nadzieję, że będą mogli wpłynąć na swoją trudną sytuację. Wspomniane urzędy były dosłownie zalewane tonami zażaleń i donosów.
Domyślam się, że ludzie załatwiali w ten sposób swoje prywatne porachunki.
Oczywiście. Wiele osób potraktowało to jako okazję do pozbycia się nielubianego szefa lub współpracownika. W sowieckich zakładach pracy panowało olbrzymie napięcie. Ludzie byli źle opłacani i sfrustrowani. Zakłady przydzielały mieszkania w swoich blokach i barakach. W efekcie ludzie nie tylko musieli ze sobą pracować, lecz także byli sąsiadami. To prowadziło do olbrzymiej liczby konfliktów.
Czyli donosy składali na siebie raczej koledzy z pracy?
Według powszechnego wyobrażenia sowiecki eksperyment doprowadził do całkowitego rozbicia więzów rodzinnych, a w konsekwencji do plagi donosów składanych przez najbliższych. Moim zdaniem nie było tak źle. Żony rzeczywiście pisały listy do władz w sprawie swoich aresztowanych mężów. Z reguły były to jednak listy w ich obronie, zapewniające o ich niewinności.
W „5% prawdy” opisuje pan na przykład list żony pewnego starego komunisty…
To ciekawy przypadek. Ten człowiek został aresztowany na podstawie donosu, ale jego żona w liście do władz zapewniała o niewinności męża i jako dowód na to podała, że… zadenuncjował wielu wrogów ludu. Oczywiście trudno powiedzieć, czy to była prawda, czy pisała tak, aby przypodobać się czekistom. Tak czy inaczej ten list to znak tamtych czasów.
W 1937 r. z utrzymaniem więzów rodzinnych tak różowo – jak pan to przedstawia – chyba już nie było.
Zgoda. W czasie największego nasilenia mordów żony i dzieci aresztowanych wyrzekały się ich. W listach do władz zapewniały, że nie wiedziały o „zdradzieckiej” działalności męża lub ojca. Potępiały go.
Dlaczego to robiły?
Czasami motywacją był komunistyczny fanatyzm, ale z reguły chodziło o ratowanie własnego życia. Wiele żon rozstrzelanych „wrogów ludu” zostało przecież zamkniętych w łagrach. A ich dzieci umieszczano w straszliwych sowieckich sierocińcach. Część tych listów należy więc traktować jako desperacką próbę ratunku.
Najbardziej znany z takiego postępku jest Wiaczesław Mołotow. Gdy jego żona została aresztowana, wyparł się jej i wniósł o rozwód. A gdy po śmierci Stalina wypuścili ją z łagru, ponownie się z nią ożenił.
Czytaj też:
„Ruskie jadą!”. Największa zbrodnia na Polakach po II wojnie światowej
Doszło do tego, że Mołotow na posiedzeniu politbiura głosował za wyrzuceniem własnej żony z partii! Początkowo chciał się wstrzymać od głosu, ale zmienił zdanie pod presją Stalina. Skoro już wspominamy o donosach w rodzinie, warto zaznaczyć, że niekiedy próbowano za pomocą NKWD rozwiązać swoje problemy małżeńskie. Pewna para w odstępie tygodnia zadenuncjowała się nawzajem. Ona napisała, że on ją bije, a on wyciągnął jej niewłaściwe pochodzenie społeczne.
A co z autodenuncjacjami? Jak pan tłumaczy postawę ludzi, którzy sami rzucali na siebie najgorsze oskarżenia i przyznawali się do wyimaginowanych zbrodni?
To już musieli być fanatyczni komuniści. Przyznanie, że partia mogła się pomylić, przekraczało ich możliwości. To by oznaczało, że cały ich świat się zawalił. Woleli się więc poświęcić, niż dopuścić myśl, że w raju, jakim jest Związek Sowiecki, może dochodzić do niesłusznych prześladowań.
W niemal każdych wspomnieniach łagrowych występuje więzień komunista, który uważa, że wszyscy inni siedzą słusznie, a on jedyny padł ofiarą fatalnej pomyłki. I pisze kolejne prośby do towarzysza Stalina, żeby wyjaśnić to „nieporozumienie”.
Taka postawa była typowa dla represjonowanych członków partii. Oni nie dopuszczali myśli, że to system jest zbrodniczy, zrzucali więc winę za swoje nieszczęście na konkretnego człowieka: czekistę, donosiciela lub oficera śledczego. Zgodnie z naukami Marksa komunizm miał być bowiem ostatnim, najwyższym stadium rozwoju ludzkości. Jeżeli doszło do jakiegoś nadużycia, winny był człowiek, a nie system.
Wróćmy do donosicieli. W „5% prawdy” pisze pan, że formułowali oni donosy w taki sposób, jakiego oczekiwała władza.
Starali się nadążyć za kolejnymi zwrotami w linii partii i tropili wskazanych przez nią wrogów. I tak w latach 20. donosili, że ich ofiary są byłymi arystokratami, carskimi oficerami i burżujami. A na początku lat 30. – że są ukrytymi trockistami. Z kolei w 1937 r. pisali, że wykryli „szpiegów”.
Dochodziło nawet do specyficznego „współzawodnictwa pracy”.
Tak, wśród donosicieli byli rekordziści. Pewien mieszkaniec Kijowa zadenuncjował około 230 osób. A pewna rodzina – małżeństwo z czworgiem dzieci – szczyciła się tym, że złożyła donosy na 172 osoby.
Pracując nad „5% prawdy”, czytał pan setki donosów. Jakie najbardziej zapadły panu w pamięć?