Najśmieszniejsze, że z niezwykłą pewnością siebie wykładają te – we własnym przekonaniu – „oczywistości” ludzie, którzy przed wydaniem „Jakie piękne samobójstwo” szydzili z „gdybologii”, aby tymi szyderstwami pogrążyć tezy Piotra Zychowicza.
W istocie alternatywny przebieg wydarzeń to rzecz bardzo ciekawa intelektualnie – historyczne „gdybanie” zrodziło wiele znakomitych powieści – ale szalenie trudna. Oczywiście jeśli pytanie, jak potoczyłyby się wydarzenia w zmienionej sytuacji, traktujemy poważnie, a nie – jak wspomniani krytycy mojej książki – szukamy tylko kija.
Gdyby w 1939 r. Polska zgodziła się na „klauzulę konsultatywną” i inne elementy niemieckiej „propozycji nie do odrzucenia” (zakładając, że było to możliwe), na pewno wiadomo tylko jedno: nie uszczupliłoby to naszego potencjału, a dałoby nam czas, by przygotować się do wojny. Gdyby potem odstąpiono od obsesyjnej równowagi budżetowej i stabilności złotego, uruchomiono pełny potencjał rodzimego przemysłu oraz czyniono pewny wysiłek organizacyjny, bylibyśmy wiosną 1940 r. naprawdę „silni, zwarci i gotowi”.
Z jaką jednak sytuacją mielibyśmy wtedy do czynienia? Hitler niechybnie zaatakowałby w czerwcu–sierpniu Francję. Rutynowe myślenie każe przyjąć, że skoro zmiażdżył ją rok później, to tym bardziej udałoby mu się to w 1939 r. A skoro system radarowy Wielkiej Brytanii nie był wtedy jeszcze ukończony, a RAF wciąż jeszcze latał na przestarzałych dwupłatach, to i bitwa o Anglię skończyć by się musiała jej klęską.
Jednak przecież plan, który dał Niemcom zwycięstwo, z owym fenomenalnym uderzeniem Guderiana przez Ardeny, narodził się dopiero w początkach 1940 r., a przyjęto go jeszcze później. Jest więc równie możliwe, że poprowadzony bardziej szablonowo atak niemiecki po pierwszych sukcesach ugrzązłby tak jak w czasie I wojny. Tym bardziej że Niemcy byliby słabsi o całą tę pomoc surowcową, jaką przez następny rok otrzymali od ZSRS. I co wtedy?
Wtedy nasza wartość negocjacyjna dla Zachodu gwałtownie by wzrosła. Tym bardziej, że znając Hitlera, dałby nam powód zerwania w dowolnej chwili zawartych traktatów, nie wywiązując się ze zobowiązania uzgadniania swej polityki z Polską (tak jak nie wywiązał się wobec Włoch).
No tak, ale także cena sojuszu z ZSRS by wzrosła – i dla Zachodu, i dla Niemiec. Tylko że powód, dla którego Stalin nie chciał antyniemieckiego sojuszu z Zachodem w 1939 r., mimo obietnicy poświęcenia Polski, działałby i wtedy, gdyby walcząca ententa proponowała mu w 1940 r. sojusz przeciwko i Niemcom, i Polsce. Stalin potrzebował wojny, ale zwykł działać na pewniaka. Czekałby. A gdyby tak czekał, mogłoby się zdarzyć, że Hitler, nieopromieniony zwycięstwami, zostałby przez spisek oficerów odsunięty – bo taki spisek istniał i tylko czekał na klęskę Führera.
Czego to dowodzi? Tylko tego, że argument „gdyby” nie dowodzi niczego. Dlatego skupmy się na błędach realnie popełnionych, nie na ich relatywizowaniu frazesem: „Przecież i tak nie było innych możliwości”.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.