Historia wojen jest historią pomyłek i absurdów, może najlepiej dowodząc, że choć człowiek jest istotą rozumną, to jego postępowanie niekoniecznie bywa racjonalne. Jedną z moich ulubionych książek, która to doskonale pokazuje, są „Sierpniowe salwy” Barbary Tuchman. Amerykańska badaczka sucho i beznamiętnie opisuje początek I wojny światowej, wyobrażenia, przekonania oraz plany, z jakimi do niej przystępowano, i skutki ich konfrontacji z rzeczywistością. To doprawdy uczta dla Polaka, tresowanego przez tzw. autorytety do postawy klęczącej, i to najlepiej w kącie, na grochu, argumentem o rzekomych polskich skłonnościach do bezsensownej bohaterszczyzny.
Nie żeby Polakom się nie zdarzały głupie posunięcia, ale jeśli ktoś chce o tym coś powiedzieć, niech spojrzy z dystansu na ten splot absurdalnych pomyłek, wskutek których wojna, mająca w najgłębszym przekonaniu wszystkich stron zakończyć się, „zanim opadną liście z drzew”, przeciągnęła się na długie cztery lata, mieląc w krwawej maszynce do mięsa całe narody, a niektóre z nich odmieniając całkowicie.
Tym najbardziej odmienionym bez wątpienia byli Francuzi. Polak współczesny postrzega ich raczej przez pryzmat II wojny, w której nasz „odwieczny sojusznik” zachował się bardzo tchórzliwie. Nie pamiętamy natomiast, że to skundlenie było skutkiem potwornych strat w latach 1914–1918, przekraczających 6 mln zabitych i trwale okaleczonych − około trzy czwarte ogólnej liczby zmobilizowanych. A tak wielkie straty były powodem nieopisanej brawury, graniczącej z głupotą. A właściwie granicę tę przekraczającej.
Francuska myśl wojskowa owych czasów przypominała przypisywane Suworowowi „kula głupia, bagnet zuch” − duch bojowy, élan vital, cran i „offensive à outrance”, czyli atak bez wytchnienia, do ostatka, do wyczerpania. Faktu, że na polach bitwy pojawiła się broń maszynowa, a skuteczność artylerii zwiększyła się wielokrotnie, doktryna wojenna oparta na rzucaniu się falami na okopanego i wstrzelanego wroga nie dostrzegła.
Zawsze mnie przy lekturze Tuchman nurtowała myśl o przedziwnym podobieństwie postawy Francji w I wojnie do postawy Polski w II wojnie. Nasza wiara w to, że „duch zaczepny” zwycięży czołgi, wydaje się mieć korzenie właśnie w zachwycie wielkimi ofensywami frontu zachodniego sprzed dwóch dekad. Tym łatwiejszym, że znaliśmy je nie z autopsji, ale z budującej literatury. No i cóż, doprowadziły one przecież do zwycięstwa. O tym, jakie były jego koszty, dowiedzieć się mieliśmy dopiero później.
Legenda powstania styczniowego, ukuta w dwudziestoleciu, wpoiła nam przekonanie, że poniesiona ofiara uszlachetnia naród. Nic podobnego − wielki upływ krwi powoduje, że narody karleją i nikczemnieją. Giną, statystycznie, głównie najlepsi, najwięksi patrioci, najbardziej skłonni do czynów bohaterskich − przeżywają cwaniacy, dekownicy i obdzieracze trupów.
Ten sam los co Francuzów spotkał z dwudziestoletnim opóźnieniem i nas. To właśnie hekatomba II wojny światowej, w której nawet nie mając już zupełnie nic do wygrania, uparcie stosowaliśmy zasadę „walki do ostatniego tchu”, uczyniła z Polaków „peerelczyków”, czy – jak wolę mówić – polactwo mające się do tych przedwojennych podobnie jak ci Francuzi, którzy masowo odmawiali „umierania za Gdańsk” i kolaborowali z Hitlerem, mieli się do tych znad Marny i spod Verdun. Jeśli się nad tym chwilę zastanowić, cóż, rzecz jest zrozumiała. Naród osłabiony upustem krwi kieruje się przede wszystkim instynktem przetrwania, a ten nie skłania do zachowań pięknych i heroicznych.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.