Śmierć od tysiąca cięć

Śmierć od tysiąca cięć

Dodano: 
"Kara tysiąca cięć". Wykonywanie kary lingchi.
Grafika prasowa z połowy XIX wieku
"Kara tysiąca cięć". Wykonywanie kary lingchi. Grafika prasowa z połowy XIX wieku Źródło:Wikimedia Commons
Łukasz Czarnecki || Wśród mrożących Europejczykom krew w żyłach chińskich praktyk jedną z kluczowych była kara lingchi, która w annałach zachodnich zapisała się pod nazwą „śmierci od tysiąca cięć” lub mniej obrazowo, lecz bardziej jednoznacznie, jako „tortura chińska”.

Czym było owo osławione lingchi? Najprościej rzecz ujmując, sposobem egzekucji sprawiającym, że przywiązany do bambusowej ramy (którą europejscy świadkowie określali mianem krzyża, mimo iż kształtem przypominała raczej literę X) skazaniec przemieniał się w stosik okrwawionych kawałków, które ktoś o mrocznym poczuciu humoru nazwać mógłby „ludzkim gyrosem”. Liczba cięć prowadzących do tego stanu – wbrew temu, co sugerowała jej europejska nazwa – nie zbliżała się nigdy do tysiąca, z reguły kat zadawał ich kilkanaście, wykorzystując do tego pięć mieczy. Czasami zdarzało się, że wyrok sądu był szczególnie surowy, i wówczas mistrz małodobry musiał bardziej się postarać. Wiemy o przypadkach posiekania skazanego na 72 kawałki. Po zakończeniu egzekucji oprawca stawał nad okrwawionym stosem ochłapów ludzkiego mięsa i głośno meldował nadzorującemu egzekucję urzędnikowi wykonanie zadania, wznosząc okrzyk: „Osoba została zabita!”.

Wyjątkowego pecha miał pewien eunuch z czasów dynastii Ming, którego niecne sprawki – w tym korupcja i snucie dworskich spisków – sprawiły, że zasłużył na szczególne wyróżnienie. Gdy w roku 1510 nikczemnik został po latach bezkarności aresztowany i skazany na śmierć przez lingchi, oprawcom przykazano, by przeprowadzona na rynku w Pekinie egzekucja dostojnika trwała… trzy dni! Skorumpowany kastrat miał zostać pokrojony na naprawdę drobne kawałeczki, co więcej – należało jak najdłużej zachować go przy życiu. Niestety, nie wszystko poszło zgodnie z cesarskim planem, bo eunuch zmarł po dwóch dobach męczarni. Mimo zgonu jego zwłoki krojono dalej, co było zresztą zgodne z samym duchem lingchi, gdyż owa najwyższa sankcja znana chińskim kodeksom prawnym budziła grozę wśród Chińczyków bynajmniej nie z powodu wiążącego się z nią bólu. Ten paradoksalnie mógł wręcz stanowić najmniejszy problem skazanego – wedle zachowanych opisów w większości przypadków przeprowadzający egzekucję kat po dokonaniu dwóch lub trzech symbolicznych nacięć rozpoczynających kaźń natychmiast zadawał ofierze cios łaski prosto w serce, po czym metodycznie kroił martwe już ciało.

Osobliwe szczęście

Winnego masowego morderstwa, skorumpowanego mandaryna Wanga Weiqin, poćwiartowano na pekińskim targu warzywnym w roku 1904. Wang miał osobliwe szczęście – jego lingchi należało do ostatnich przeprowadzonych w Chinach, w kwietniu następnego roku reforma sądownictwa, mająca przystosować prawa cesarstwa do zachodnich standardów, całkowicie zniosła tę formę egzekucji. Dodatkowo los przewidział dla mającego na rękach krew kilkunastu sąsiadów mandaryna swego rodzaju nieśmiertelność – tamtego dnia na targu warzywnym było kilku francuskich żołnierzy wyposażonych w przenośny aparat fotograficzny. Zafascynowani widokiem krajanego żywcem człowieka Francuzi natychmiast zaczęli uwieczniać ów makabryczny widok. Nie wnikali przy tym nawet, z jakiego powodu Wanga spotkał taki koniec, prawdopodobnie nie znali nawet jego nazwiska, to zostało ustalone wiele lat później przez historyków i sinologów.

Artykuł został opublikowany w 11/2023 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.