Ósmego dnia żydowskiego miesiąca aw, pod koniec lipca 70 roku n.e., Tytus, syn cesarza rzymskiego Wespazjana, dowodzący czteromiesięcznym oblężeniem Jerozolimy, rozkazał całej swojej armii przygotować się do szturmu na Świątynię o świcie. Nazajutrz wypadał ten sam dzień, w którym pięćset lat wcześniej Babilończycy zniszczyli Jerozolimę. Tytus dowodził armią składającą się z czterech legionów – łącznie 60 tys. rzymskich legionistów i żołnierzy miejscowych oddziałów posiłkowych, którzy aż się rwali, żeby zadać decydujący cios krnąbrnemu, lecz złamanemu miastu.
W obrębie jego murów żyło w strasznych warunkach około pół miliona głodujących Żydów. Niektórzy z nich byli fanatycznymi zelotami, niektórzy zwyczajnymi rozbójnikami, lecz większość stanowili niewinni ludzie, którzy nie zdołali uciec ze śmiertelnej pułapki. Wielu Żydów mieszkało poza Judeą – można ich było spotkać na całym obszarze śródziemnomorskim i Bliskim Wschodzie – a ta ostatnia rozpaczliwa walka miała zadecydować nie tylko o losie miasta i jego mieszkańców, lecz także o przyszłości judaizmu i niewielkiego żydowskiego kultu chrześcijańskiego – a nawet, patrząc sześć stuleci wprzód, o kształcie islamu.
Rzymianie wybudowali wały przy murach Świątyni. Ale szturm z wałów na warownię spełzł na niczym. Wcześniej tego dnia Tytus powiedział swoim dowódcom, że jego starania, aby zachować tę „obcą świątynię”, kosztowały go zbyt wielu żołnierzy, i rozkazał podpalić bramy Przybytku. Srebro bram stopiło się, ogień przerzucił się na drewniane odrzwia i okna, a stamtąd na drewno w samej Świątyni. Tytus rozkazał ugasić ogień. Rzymianie – oświadczył – nie powinni „mścić się na martwych przedmiotach miast ludzi”. Potem udał się na spoczynek do swojej kwatery w na wpół zrujnowanej Wieży Antoniusza, górującej nad imponującym kompleksem świątynnym.
Wokół murów rozgrywały się straszliwe sceny, które musiały przypominać piekło na ziemi. Tysiące zwłok rozkładały się na słońcu. Zaduch był nie do zniesienia. Sfory psów i szakali pasły się ludzkim mięsem. W poprzednich miesiącach Tytus rozkazał krzyżować wszystkich jeńców i zbiegów. Codziennie krzyżowano pięciuset Żydów. Góra Oliwna i skaliste wzgórza wokół miasta były tak zatłoczone krzyżami, że brakowało miejsca do stawiania nowych i drewna do ich robienia. Żołnierze Tytusa zabawiali się, przybijając swoje ofiary do krzyży w różnych absurdalnych pozycjach. Wielu mieszkańców tak rozpaczliwie pragnęło wydostać się z miasta, że przed ucieczką połykało złote monety, aby ukryć przed rabusiami swój majątek, który mieli nadzieję odzyskać, kiedy będą już bezpieczni.
Przychodzili „obrzękli z głodu, jakby cierpiący na puchlinę wodną”, a kiedy zaczynali jeść, „pękały im wnętrzności”. Kiedy rozerwały im się żołądki, żołnierze odkryli połknięte wcześniej kosztowności, zaczęli więc patroszyć wszystkich jeńców, rozpruwać im brzuchy i grzebać we wnętrznościach, choć tamci jeszcze żyli.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.