Santo Domingo – wyspa tylko dla Polaków, Niemców i czarnoskórych
  • Marek GałęzowskiAutor:Marek Gałęzowski

Santo Domingo – wyspa tylko dla Polaków, Niemców i czarnoskórych

Dodano: 
Haiti
Haiti Źródło: Wikimedia Commons
Legionistów polskich przywiązano do drzew, straszliwie okaleczono, a następnie spalono żywcem. Kiedy jednak powstańcy zorientowali się, że Polacy odnoszą się do nich lepiej niż Francuzi, nie stosując okrutnych metod postępowania z jeńcami, zaczęli odwdzięczać się im równie ludzkim traktowaniem. Po uzyskaniu niepodległości cesarz Haiti zapisał w konstytucji zakaz przebywania na wyspie wszystkim białym, wyłączywszy Polaków i Niemców.

W „Popiołach” Żeromskiego czytamy: „Drugi batalion pod wodzą starego Bolesty, gdziem i ja służył, wyruszył pod rozkazy Dessalina, generała murzyńskiego, w kierunku rzeki Exeter [...]. Kilka dni później Dessalin z całą dywizją Murzynów przeszedł w nocy na stronę powstańców. Jeden batalion tych Murzynów, czterysta chłopa jak heban, nie zdążył udać się w pochód za Dessalinem [...]. Nasz polski batalion Bolesty nie był w stanie utrzymać w karbach i zmusić do boju z rodakami kilkuset tęgich a uzbrojonych Murzynów. Puścić na wolność, to powiększą armię wroga, wlec ze sobą, to zdradzą w najgorszej chwili. Generał Fressinet, nasz nowy dowódca, Francuz rodowity, rozkazał czarnym wystąpić do apelu, jak co dnia. Zwyczaj wojskowy każe stawać do apelu bez broni. Skoro na plac wyszli, nasz batalion z rozkazu Bolesty otoczył ich ze czterech stron. Generał Fressinet wyszedł. Dał znak. Murzyni nie spodziewali się nawet. Chwycili my za broń i wykłuli my bagnetami bezbronnych, wszystkich czterystu, co do nogi” – opowiadał Ojrzanowski, legionista polski, który wrócił z wyspy Santo Domingo, wywołując swoimi słowami oburzenie głównych bohaterów powieści. Skąd się wzięli Polacy za oceanem u progu XIX stulecia?

Cena cukru trzcinowego

Wyspa Santo Domingo została odkryta w 1492 r. przez Krzysztofa Kolumba i nazwana Hispaniolą (czyli małą Hiszpanią). W ciągu kilkunastu następnych lat opanowali ją Hiszpanie, a indiańskich mieszkańców z plemienia Tainów wymordowali. Na zakładane przez siebie plantacje trzciny cukrowej sprowadzili przemocą do niewolniczej pracy mieszkańców Afryki, głównie z Gwinei i Kongo. W końcu XVII wieku zachodnią część wyspy, dzisiejsze Haiti, nabyli od Hiszpanów Francuzi. Praktyki swoich poprzedników stosowali oni z jeszcze większą intensywnością. O ile przez cały wiek XVII przywieziono na wyspę ponad 70 tys. ludzi, o tyle w wieku XVIII liczba ta wzrosła dziesięciokrotnie, a w chwili wybuchu rewolucji francuskiej mieszkało tam już przeszło pół miliona niewolników. Wytwarzany przez nich cukier trzcinowy, a także kawa i bawełna przynosiły Francji dochód w wysokości 200 mln franków rocznie, dzięki nim bogacili się też rzecz jasna miejscowi plantatorzy. Sami niewolnicy – jak pisał Szymon Askenazy – „traktowani gorzej od bydła, trzymani byli w posłuszeństwie kar niesłychanych. Byli katowani, okaleczani ohydnie, żywcem grzebani lub paleni, oblewani cukrem i wystawiani mrówkom na pożarcie”.

Rewolucja francuska przyniosła stopniowe zniesienie niewolnictwa i zrównanie praw całej ludności niezależnie od koloru skóry, co oznaczało dopuszczenie czarnych mieszkańców wyspy do służby państwowej i armii. Spośród nich talentem wybijał się dowódca lokalnych oddziałów wojskowych gen. François Toussaint L’Ouverture. W imieniu Republiki Francuskiej bił się on z Anglikami o wschodnią część wyspy (obecną Dominikanę), odstąpioną wówczas Francuzom przez Hiszpanów, i w 1798 r. zmusił przedstawicieli dumnego Albionu do jej opuszczenia. Całe Santo Domingo zostało połączone i przeszło pod władzę Francji.

Trzy lata później Toussaint L’Ouverture ogłosił siebie dożywotnim władcą wyspy i proklamował konstytucję, która de facto czyniła ją odrębnym państwem, jedynie nominalnie zależnym od francuskiej metropolii. W takiej sytuacji pierwszy konsul Republiki Francuskiej, gen. Napoleon Bonaparte, zdecydował o wysłaniu na wyspę licznej bitnej i znakomicie wyekwipowanej armii francuskiej pod dowództwem gen. Charles’a Leclerca (prywatnie męża jego siostry Pauliny, która towarzyszyła mu w tej eskapadzie). Wyprawa cieszyła się znaczną popularnością, wielu oficerów, w tym kilku przyszłych marszałków Francji, z najdzielniejszym z dzielnych Michałem Neyem, prosiło o skierowanie ich na Santo Domingo.

Leclerc w ciągu kilku tygodni, wspierany przez kilku czarnych generałów rywalizujących z Toussaint L’Ouvertur, wygrywając na swoją korzyść krwawe konflikty między Murzynami a Mulatami, pokonał powstańców, a ich przywódcę aresztował i wysłał do Francji, gdzie ten zastanawiająco szybko zakończył życie w jednym z zamków.

Bitwa polskich legionistow na Santo Domingo

W szeregach wojsk gen. Leclerca znaleźli się także żołnierze Legionów Polskich gen. Jana H. Dąbrowskiego, od 1797 r. walczący po stronie francuskiej w wojnach z koalicją angielsko-austriacką, okresowo wspieraną przez Rosję. Bonaparte podjął decyzję o wysłaniu na Santo Domingo III półbrygady Legionów, stacjonującej w porcie Livorno, którą wzięto na żołd francuski jako 113. półbrygadę. Na wypadek ociągania się Polaków z wejściem na statki Francuzi sprowadzili do Livorno zbrojną eskortę. Okazało się to zbyteczne. W połowie maja Polacy zostali zaokrętowani i – jak pisał Askenazy – „niepowiadomieni nawet o celu podróży i istotnem przeznaczeniu swojem, popakowani jak śledzie, niedostatecznie w żywność i wodę słodką opatrzeni, tegoż dnia o północy popłynęli w ciemną nieznaną przestrzeń, na śmierć”.

Przekleństwo żółtej febry

Schodząc po czterech miesiącach ciężkiego rejsu na ląd, legioniści mogli ujrzeć przepiękne plaże, liczne obok nich gaje kokosów i cytrusów, wznoszące się na horyzoncie, pokryte zielenią góry, docenić piękność miejscowych kobiet i taniość lokalnych trunków, zwłaszcza słodkiej wódki tafii. Nie mogli wiedzieć, że bagna wyspy kryją także straszliwą chorobę – żółtą febrę. Legionistom od początku dawał się też we znaki gorący klimat, a ponadto, jak pisał dziejopis Legionów Jan L. Pachoński, „prawdziwą plagą były liczne gady, płazy, kleszcze […] a najdokuczliwsze chyba mrówki, które masowo snuły się po ziemi i ścianach domów, wciskając się pod odzież, niszcząc każdy pokarm”.

Legioniści wypływali z Europy, kiedy sytuacja Francuzów na wyspie była bardzo dobra, nieprawdą jest więc, jakoby Bonaparte świadomie wysyłał ich na stracenie. W chwili ich przybycia wszystko jednak gwałtownie zmieniało się na niekorzyść. Pod wpływem silnego lobby plantatorów cukru na wyspie zamierzano przywrócić niewolnictwo, a sam Bonaparte zaczął przemawiać do jej mieszkańców „wschodnim już raczej stylem i nie bez przejrzystej groźby żądał kategorycznie posłuszeństwa rozkazom Leclerca” (Askenazy). To zaś spowodowało ponowny wybuch powstania, do którego stopniowo zaczęli przyłączać się czarni dowódcy wojsk francuskich. Wśród nich na czoło wysunęli się Henri Christophe i przede wszystkim Jean J. Dessalines.

Chociaż oddziały czarnych żołnierzy, bitne, dobrze dowodzone, odporne na choroby, zaopatrywane w broń i amunicję przez Anglików i Amerykanów, potrafiły zadawać skuteczne ciosy Francuzom, o poniesionej przez nich klęsce zdecydowała żółta febra. Bardzo naturalistycznie opisał jej przebieg Askenazy: „Choroba zaczynała się od bólu głowy; wnet gwałtowna wybuchała gorączka, przy coraz wyższej temperaturze odbierając siły i przytomność; twarz ciemnopurpurowym okrywała się rumieńcem; następowały konwulsje i czarne wymioty; z kątów ust ściekała piana i spiekła krew czarna; oddech stawał się ciężkim i nieznośnie cuchnącym; ciało okrywały znamienne, niebieskawo prążkowane, duże plamy żółte”. Chorzy umierali tysiącami po dwóch, najwyżej trzech dniach, wśród nich także gen. Leclerc, którego zmumifikowane szczątki Paulina zabrała do Francji. Z powodu febry zmarła też większość Polaków.

O ile Leclerc, chociaż bezwzględny wobec zbrojnego przeciwnika, był skłonny do łagodniejszego traktowania miejscowej ludności, o tyle jego następca gen. Donat Rochambeau przejawiał wręcz skłonności sadystyczne. Wojna, w której każda ze stron wykazywała się bezwzględnością, teraz przybrała postać wyrafinowanie okrutną. Francuzi powszechnie rozstrzeliwali wziętych do niewoli powstańców, wieszali ich, topili w workach, dusili siarką pod pokładami wraków, co Rochambeau nazywał kąpielami fumigacyjno-siarczanymi (fumigacja oznacza niszczenie szkodników). Francuski dowódca sprowadził też z Kuby kilkaset dogów, które poddane specjalnej tresurze tropiły powstańców, by następnie w ciągu kilku chwil rozszarpać. „Te psy wściekłe, okrywane kwiatami, wstążkami, pocałunkami przez wściekłe panie kreolskie, wypuszczał jak w cyrku dla próby, na czarnych więźniów, i rozdawał wyprawianym w pole oddziałom” (Askenazy). Czasem metoda ta jednak zawodziła – pod Petit-Goâve dogi, zwęszywszy krew francuskiego dobosza, rozszarpały go, wobec czego Rochambeau uznał, że nie są dostatecznie wyszkolone i kazał je wycofać.

Czarni powstańcy postępowali podobnie – jeńców okaleczali, smażyli na rożnach, przerzynali piłami – losu tego doświadczyło między innymi kilku grenadierów polskich, w tym por. Feliks Madeyski. Obie strony nie oszczędzały też rannych i chorych – w Cap zaskoczona nagłym atakiem francuska załoga nie zdołała zapobiec mordowi większości pacjentów szpitala Les Pères. Do podobnego zdarzenia doszło na pobliskiej wyspie Tortudze, gdzie zmasakrowano 200 chorych. W obu miejscach wśród ofiar byli też polscy legioniści.

„W złowieszczym tym imieniu była śmierć Legionów”

Natychmiast po przybyciu w pierwszych dniach marca 1803 r. na wyspę trzy legionowe bataliony 113. półbrygady rozdzielono i rzucono do walki. I batalion, którego szefem był Michał Wodziński, padł ofiarą przejścia na stronę powstania oddziałów towarzyszących mu czarnych generałów Clervaux i Alexandre’a Pétiona. Polacy zabarykadowali się w kościele w Haut Cap, a nocą, obawiając się nadejścia większych sił przeciwnika, przebili się do fortu Jeantôt, tracąc jednak stu kilkudziesięciu ludzi. Na wieść o tym zdarzeniu Leclerc rozkazał wymordować większość czarnych żołnierzy stacjonujących w Cap, obawiając się, że postąpią oni podobnie jak ci, którzy zbiegli do powstańców. Potopiono ich w pobliskiej zatoce, a trupy pływały tam jeszcze przez wiele dni. W odwecie powstańcy zamordowali u bram Cap grupę zakładników, po czym uderzyli na miasto.

W trakcie bitwy ostatnie walczące jeszcze po stronie Francuzów czarne oddziały otworzyły nagle ogień do dotychczasowych sojuszników. Zapewne wtedy zginął szef Wodziński, a trzy kompanie polskie odcięto. „Polacy schronili się w samotnie stojącym budynku i póki starczyło nabojów, trzymali Murzynów na dystans. Gdy wyczerpała się amunicja, Murzyni podpalili budynek, w którym spłonęli obrońcy” – pisał Pachoński. Resztę I batalionu wybiła żółta febra. Po roku od lądowania na wyspie z 984 tworzących go legionistów żyło sześciu oficerów i 14 żołnierzy.

Podobny był los innych żołnierzy 113. półbrygady. Kompanię kpt. Antoniego Sangowskiego wysłano na rekonesans w kierunku Port Margot. W lesie pod Saint George Polacy zostali zaatakowani przez powstańców. Sangowski kazał zastrzelić przewodnika, którego niesprawiedliwie posądził o zdradę, po czym starał się wycofać, lecz wyczerpawszy amunicję, złożył broń. Kiedy Polaków wbrew obietnicy puszczenia wolno zaczęto maltretować, kilku, korzystając z zamieszania, ukryło się. Wśród nich był Sangowski, który tkwiąc po szyję w porosłym tatarakiem bagnie, obserwował okrutne męki swoich żołnierzy, przywiązanych do drzew, straszliwie okaleczonych, a następnie spalonych żywcem. Sangowskiego uratowali Francuzi, ale pobyt w bagnisku okupił zapaleniem płuc i rychłą śmiercią.

Do niewoli dostało się także kilku Polaków, wraz z por. Ludwikiem Pretwiczem, należących do eskorty gen. Christophe’a. Kiedy ten, wraz z gen. Dessalinesem, przeszedł na stronę powstańców, obiecał zwolnić Polaków, jeżeli Francuzi odeślą mu murzyńską orkiestrę z Cap. Wysłano z tą propozycją jednego z jeńców, ale francuscy towarzysze Polaków o takiej zamianie nie chcieli słyszeć – orkiestra stanowiła bowiem tak istotny element życia towarzyskiego stolicy kolonii, że przesądziło to o losie Polaków.

Reakcja Francuzów na zmianę frontu przez Dessalinesa była taka sama jak Leclerca w Cap. To wówczas w Saint Marc doszło do wydarzenia, które na podstawie dziejów legionowych spisanych przez służących na wyspie oficerów – Kazimierza Luxa i Piotra B. Wierzbickiego – tak wstrząsająco opisał Żeromski, a później zekranizował Andrzej Wajda. Jak jednak ostrożnie należy podchodzić nawet do pozornie w pełni wiarygodnych przekazów, wykazał Jan L. Pachoński. Dowiódł on, że chociaż legioniści brali udział w egzekucji, na pewno nie był to udział decydujący. W Saint Marc była bowiem obecna tylko część tego batalionu, bez jego szefa mjr. Wojciecha Bolesty, który w innym miejscu trzy dni później zmarł na febrę.

W marcu 1803 r. przybyła na Santo Domingo z posiłkami francuskimi druga z półbrygad polskich (o numerze 114). W tym przypadku na tę decyzję Bonapartego wpłynął donos dowódcy legionistów Wincentego Aksamitowskiego, który oskarżył własnych podkomendnych o knowania przeciw pierwszemu konsulowi, wyolbrzymiając fałszywie kontakty niektórych spośród nich z włoskimi przeciwnikami Francji. Już pierwszego dnia pobytu na wyspie I batalion Kazimierza Małachowskiego, zaskoczony w drodze do Cayes, jedynie dzięki własnemu męstwu, sprytowi i ofiarności swojego dowódcy wyrwał się z okrążenia, co z kolei nie powiodło się idącemu jakiś czas później za nim III batalionowi, w dużej części wybitemu.

Do opisanych wyżej zdarzeń doszło w związku z podjęciem działań ofensywnych, zakończonych zdobyciem stolicy wyspy Port-au-Prince latem 1803 r. i rzezią wszystkich pochwyconych tam Francuzów. Wkrótce zdecydowało to o losie resztek polskich oddziałów. Jeden z nich, z II batalionu, skierowano z portu Jérémie do obrony pewnej plantacji cukru. Dowodził nim Ignacy Jasiński, brat Jakuba Jasińskiego, poległego w czasie rzezi Pragi (1794). Ignacy, otoczony na straconym posterunku, bronił się długo i mężnie, a nie doczekawszy skutecznej odsieczy, zastrzelił się. Pozostawił list do gen. Fressineta (tego, który wydał rozkaz mordu czarnych żołnierzy w Sant Marc): „Pierwszy konsul waleczne legiony polskie, które tyle krwi w sprawie francuskiej wylały i niezaprzeczone nawet od jej wrogów dowody męstwa złożyły, w nagrodę do Santo Domingo wysłał. Lecz i tu, walcząc z narodem dzikiem i barbarzyńskim, okazali niewdzięcznej Francji, że pełnią swe obowiązki. Widząc się otoczonym przez 3000 przeszło Murzynów, nie jestem w stanie obronić się z tak małym oddziałem. A nie chcąc wpaść w ręce zdziczałego ludu, walczącego za wolność swoją, życie sobie odbieram”. List dostał się w ręce innego oficera legionowego, który uznał go za nietaktowny i nie doręczył adresatowi.

Niebieskoocy potomkowie

Francuzi skapitulowali na Santo Domingo w listopadzie 1803 r. (samo miasto o tej nazwie było bronione jeszcze blisko sześć lat, także przez Polaków), pierwszego dnia następnego roku proklamowano niepodległość Haiti, a wiele lat później Napoleon uznał próbę utrzymania wyspy za największy błąd, jaki popełnił. Kilka lat trwały jednak nieustępujące wcześniejszym okrucieństwom walki między Murzynami a Mulatami, które w latach 40. XIX w. doprowadziły do podziału wyspy na dwa państwa – Dominikanę i Haiti.

Kiedy powstańcy zorientowali się, że Polacy odnoszą się do nich lepiej niż Francuzi, nie stosując okrutnych metod postępowania z jeńcami, zaczęli odwdzięczać się im równie ludzkim traktowaniem. Znalazło to wyraz w konstytucji ogłoszonej przez Dessalinesa, który przyjął tytuł cesarza Haiti. Zakazano w niej przebywania na wyspie wszystkim białym, wyłączywszy Polaków i Niemców (których oddział również znajdował się wśród wojsk francuskich). Prawo to objęło 400 legionistów wziętych do niewoli, którym nadano obywatelstwo haitańskie, z tych jednak 160 natychmiast rozpoczęło starania o powrót do kraju. Pozostali pracowali na roli, głównie w miejscowościach Casale na zachodzie wyspy i Fond-des-Blancs na południu, i żenili się z miejscowymi kobietami. Pod koniec XIX w. poseł Haiti w Paryżu wymieniał 50 rodzin noszących polskie nazwiska.

W sierpniu 1996 r. do Casale dotarł włoski dziennikarz Riccardo Orizio. Jak pisał w książce „Zaginione białe plemiona”, zastał tam ludzi „o niebieskich oczach i europejskich kościach policzkowych”, niektórych o jasnej karnacji i jasnych włosach, a także panią o skórze ciemnej jak smoła, lecz z warkoczami splecionymi „w taki sposób, że żadna Haitanka tego by nie powtórzyła”. Pierwsze pytanie do wychodzących mu na spotkanie mieszkańców brzmiało: „Jesteście z Polski?”.

Na koniec warto się zastanowić nad zarzutem skierowania polskich legionistów na kraniec świata, który usłyszał Bonaparte. Prawdą jest, że zmuszono ich, by bili się nie tylko za obcą sobie sprawę, lecz także o haniebne narzucenie niewolnictwa innym. Prawdą jest, że ponad 5 tys. znalazło na wyspie swój grób. Prawdą jest też jednak, że równocześnie Polacy (a były ich dziesiątki tysięcy) – jak przenikliwie odpowiadał ciskającym gromy na Bonapartego historyk Władysław Zajewski – „siłą wcielani do obcych armii ginęli dla obcych celów, co więcej w imię utrwalenia własnej niewoli”. Wielki polski pisarz zaś, słowami jednego ze swoich bohaterów stwierdzając, że legioniści szli „na skinienie uzurpatora, wskutek intrygi jego współszalbierzów, deptać wolne ludy”, zaraz odpowiadał słowami cytowanego na początku weterana Ojrzanowskiego: „Dwanaście lat my przelewali krew w zawrociach świata. Bracia moi co do jednego prawie wwalili się w mogiły z głuchą rozpaczą. A teraz [...] ten sam uzurpator jest panem Berlina i panem Wiednia. Nie wiesz, waszmość, co mówisz... Niech żyje cesarz! Po stokroć! Po tysiąckroć! Chwała mu wieczna! A teraz [...] idzie w Poznańskie, w Mazowsze... Do Warszawy!”.

Haiti
Artykuł został opublikowany w 4/2015 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.