Skarb średzki, jak wskazuje sama nazwa znaleziska, został odkryty w Środzie Śląskiej, mieście położonym20 km od granic Wrocławia. Jak natrafiono na niezwykłe artefakty? Jak to najczęściej bywa, wszystko było dziełem przypadku.
Znalezisko
W czerwcu 1985 r. przy ulicy Daszyńskiego w Środzie Śląskiej prowadzono roboty związane z budową centrali telefonicznej. Dokładnie 8 czerwca podczas trwających wykopów robotnicy zaważyli garnek, a w nim złote monety. Operator koparki, Ryszard Widurski, powiadomił o znalezisku miejscowe władze oraz muzeum. On także pozbierał monety, których obecni na miejscu nie zdążyli jeszcze zagrabić, do wiadra, aby przekazać je w depozyt muzeum. Tymczasem na miejscowych notablach informacja o znalezisku nie wywarła większego wrażenia. Nikt nie pofatygował się na miejsce znaleziska.
Wieść o zakopanym złocie jednakże lotem błyskawicy obiegła miasteczko i pod osłoną nocy grupa mieszkańców intensywnie przekopywała teren przy znalezisku.
Dopiero nazajutrz do Środy Śląskiej przybył dyrektor Muzeum Archeologicznego we Wrocławiu. Choć w jego obecności odnaleziono kolejne złote monety, ten podjął kuriozalną decyzję zezwalającą na kontynuowanie prac budowlanych.
Skarb, który udało się wcześniej zebrać, został poddany oględzinom. Było to około 3,5 tysiąca monet –głównie srebrne grosze praskie z pierwszej połowy XIV stulecia, które przekazano do muzeum we Wrocławiu. W tym miejscu trzeba zaznaczyć, że w „dziwnych okolicznościach” 50 z nich... „ulotniło się” podczas drogi ze Środy Śląskiej do Wrocławia.
Akcja „Korona”
Wydawało się, że na tym historia skarbu ze Środy Śląskiej się skończy, podczas gdy było to tylko preludium do kolejnych wydarzeń.
Niemal trzy lata później, w maju 1988 r. przy tej samej ulicy Daszyńskiego przystąpiono do rozbiórki kamienicy przy posesji nr 12. Wręcz niewiarygodnym jest fakt, że podobnie jak w 1985 r. operatorem koparki był ten sam człowiek – Ryszard Widurski. I znów trafił na garnek z drogocennym kruszcem.
Tym razem na plus pracownikom miejscowego muzeum należy zaliczyć to, że przybyli na miejsce od razu. Wezwali też konserwatora zabytków, który jednak przybył na miejsce dopiero nazajutrz – to z kolei umożliwiło ponowny nocny szaber przez mieszkańców miasta. I… w co aż trudno dziś uwierzyć, po oględzinach po raz kolejny konserwator wydawał decyzję o kontynuacji robót bez nadzoru archeologicznego.
„Wisienkę na torcie” może stanowić polecenie konserwatora, aby dzieci z pobliskiej szkoły podstawowej w czynie społecznym przeszukały teren wykopaliska. Tym samym podjęto decyzję, która umożliwił de facto „rozdrapanie” średzkiego skarbu.
O znalezisku było głośno. Szeroką strugą płynęły plotki o sprzedawanych do Niemiec złotych broszach i nausznicach. Na niestrzeżonym wykopalisku ludzie dostawali amoku wyrywając sobie z rąk kolejne elementy skarbu. Gdy do miasta zaczęli zjeżdżać poszukiwacze skarbów z całej Polski (a także antykwariusze) do gry wkroczyła (w końcu!) milicja obywatelska. Rozpoczęła się tzw. akcja korona – po podpisaniu przez prokuratora Tadeusza Majdę ponad pięćdziesięciu nakazów rewizji milicjanci wchodzili do mieszkań gdzie znajdowano biżuterię i złote monety. Oczywiście nikt nie przyznał się co i gdzie zostało już sprzedane, ewentualnie jeszcze ukryte.
Dopiero gdy ówczesny minister kultury i sztuki, profesor Aleksander Krawczuk ogłosił, że osoby, które oddadzą skarb średzki otrzymają trzykrotną wartość rynkową kruszcu, z którego wykonany jest zabytkowy przedmiot zgłosiło się kilkanaście osób. Cenne znaleziska trzymali np. w szafce z bielizną. Ile elementów skarbu znalazło się poza granicami kraju lub weszło w prywatne ręce? Do dziś nie znamy odpowiedzi na to pytanie.
Jednym z najbardziej znanych elementów skarbu średzkiego jest korona, w jego skład weszły także: ceremonialna zapona królewska (klamra używana do spinania płaszcza) z kameą z orłem, dwie pary zawieszek, zapinki z figurą ptaka, trzy pierścienie i złota taśma zdobnicza oraz łącznie 7441 srebrnych monet i 40 złotych monet.
Skąd w Środzie Śląskiej tak bezcenne znalezisko? Po dyskusjach historycy doszli, że klejnoty zostały ukryte przez średzkiego Żyda, niejakiego Mojżesza, któremu pod zastaw miał oddać klejnoty sam Karol IV Luksemburski (oddał nadto klejnoty swojej żony - młodej Blanki de Valois). Za pożyczone od Mojżesza pieniądze Karol sfinansował swoją dynastyczną misję, dzięki której został Cesarzem Niemiec. Mojżeszowi zaś nie sprzyjała passa. W mieście wybuchła epidemia dżumy, o którą oskarżano właśnie Żydów. Wybuchły zamieszki. Mojżesz uciekł. Skarb pozostał…. do czasu.
Czytaj też:
Skarb niczym z legendy znaleziony w województwie lubelskimCzytaj też:
Kościół w Trzęsaczu. Ruiny pełne legend i historiiCzytaj też:
Paricutin. O wulkanie, który… urósł na polu. Jego powstanie pamiętają miejscowi seniorzy