Zabójcza historia „Friendly fire”. Rekord w zabijaniu swoich ludzi dzierży Luftwaffe

Zabójcza historia „Friendly fire”. Rekord w zabijaniu swoich ludzi dzierży Luftwaffe

Dodano: 
Ju-87 podczas misji na froncie wschodnim. Przełom 1943/44 r.
Ju-87 podczas misji na froncie wschodnim. Przełom 1943/44 r. Źródło: Wikimedia Commons / Bundesarchiv, Bild 101I-646-5188-17 / Opitz / CC-BY-SA 3.0
Bratobójczy ostrzał nie jest domeną ani Polaków, ani Niemców, ani żadnej innej narodowości. Zdarza się bowiem, że broń jest bardzo niebezpiecznym narzędziem, a obsługujący ją ludzie są niedoskonali.

Tymoteusz Pawłowski

Szacuje się, że „friendly fire” (przyjacielski ogień) odpowiada za 5–20 proc. strat poniesionych na polu walki. Być może nawet więcej – podczas I wojny światowej w Zatoce Perskiej w 1991 r. z rąk obrońców zginęło 190 żołnierzy koalicji. Od własnej kuli poległo zaś 44 żołnierzy. Najwięcej ofiar przyniosły jednak różnego rodzaju wypadki – zginęło w nich 248 żołnierzy. Wojna to niebezpieczne zajęcie.

Granaty pod Kałuszynem

11 września 1939 r. 1. Dywizja Piechoty Legionów – elitarna formacja Wojska Polskiego – maszerowała przez wschodnie Mazowsze, próbując wyjść z niemieckiego okrążenia. Drogę odwrotu zamykał niemiecki 44. Pułk Piechoty Wehrmachtu, obsadzający miasto Kałuszyn oraz górujące nad okolicą wzgórza. Dowódca dywizji gen. Wincenty Kowalski rozkazał 6. Pułkowi Piechoty zdobyć miasto w nocnym boju. Oficerowie fachowo zaplanowali akcję: oddziały uderzeniowe miały silne wsparcie artylerii, wydane rozkazy były bardzo precyzyjne, szeregowi żołnierze znali wagę nadchodzącej bitwy. Walka o miasto rozpoczęła się już po północy, po potężnym przygotowaniu artyleryjskim do szturmu poszła piechota i – jako że karabiny niezbyt nadawały się do walki wśród gęstej zabudowy – bagnetami oraz granatami wprasowały w ziemię broniący się w mieście niemiecki pułk.

Bitwa o Kałuszyn wymieniona jest w inskrypcjach na Grobie Nieznanego Żołnierza – słusznie, był to bowiem nie tylko bój zwycięski, ale bardzo profesjonalnie zaplanowany. Polacy starali się osiągnąć sukces, jak tylko mogli. Starali się nawet za bardzo: z 645 budynków Kałuszyna po bitwie ostało się jedynie 62, tak skuteczny był ogień polskiej artylerii. Niemcy zostali rozbici, ale kosztem bardzo wysokich polskich strat. Poległych nie było wielu, bardzo wysoka była jednak liczba rannych. Ponieważ granaty zaczepne są znacznie słabsze od obronnych, nasi żołnierze postanowili użyć tych ostatnich, szturmując Kałuszyn. Odłamki granatów obronnych są jednak niebezpieczne nawet kilkadziesiąt metrów od miejsca wybuchu i większość polskich żołnierzy została wyeliminowana przez swoich kolegów (lub nawet przez samych siebie)...

Podobne sytuacje zdarzały się Wojsku Polskiemu we wrześniu 1939 r. dość często: na każdym niemal odcinku frontu – nie tylko na ziemi, ale także w powietrzu. Szczególnie wysoką skuteczność miała polska obrona przeciwlotnicza – strzelała ona do wszystkich samolotów, jakie były w jej zasięgu. I zestrzeliła ich naprawdę dużo, niemal połowę zniszczonych samolotów stanowiły jednak maszyny z biało-czerwonymi szachownicami na skrzydłach. Można domniemywać, że w niszczeniu polskich maszyn polska obrona przeciwlotnicza była skuteczniejsza niż niemiecka Luftwaffe.

Obrońcy Warszawy we wrześniu 1939 r.

W dalszych latach II wojny światowej niechlubna tradycja strzelania do swoich była przez Polaków kontynuowana. Nie ograniczaliśmy się zresztą jedynie do własnej nacji: 20 czerwca 1940 r. okręt podwodny ORP „Wilk” staranował wraży okręt podwodny. Po wojnie – i zbadaniu tajnych do tamtej pory dokumentów – okazało się jednak, że żaden niemiecki U-Boot nie pływał po tym akwenie, ale zatonął tutaj... okręt podwodny O-13, pływający pod sojuszniczą banderą holenderską.

Ogień bratobójczy

Tego rodzaju nieszczęścia zdarzają się na wojnie od dawien dawna. Wspomina o nich zarówno Biblia, jak i Tukidydes. Śledząc historię, znajdziemy takich wypadków bardzo wiele: z reguły są one bardzo dokładnie studiowane, a wyniki badań są ogłaszane chociażby po to, żeby uniknąć podobnych przygód w przyszłości. Tak jest przynajmniej w kręgu kultury europejskiej, natomiast Rosjanie i Japończycy – nacje, które zapisały się w dziejach militarnych świata – danych takich nie udostępniają. Wywodzi się to ze specyficznej kultury kancelaryjnej.

W Kraju Kwitnącej Wiśni zwyczaj ten nosi nazwę „łatemae” i polega na tym, że w oficjalnych dokumentach zapisuje się tylko wersję zaakceptowaną przez władze, nierzucającą złego światła na Japończyków. W kraju zaś leżącym pomiędzy Nipponem a Polską przez wiele lat jakiekolwiek wątpliwości mogły być potraktowane jako krytyka ustroju oraz państwa i karane wieloletnim więzieniem, a nawet śmiercią.

W Rzeczypospolitej przez wiele lat było podobnie. Do 1918 r. nie wypadało krytykować walczących o wolność, po 1918 r. Wojsko Polskie cieszyło się estymą i społeczeństwo było zeń zbyt dumne, aby je krytykować. W czasach zaś Polski Ludowej obowiązywały podobne zwyczaje co u Sowietów – ujawnianie słabości było niemile widziane. Dopiero w ostatnich latach bardzo modne stało się krytykowanie – w prawdziwie internacjonalistycznym duchu – polskich zmagań o suwerenność, a co za tym idzie znajdowanie wszelkich możliwych uchybień w funkcjonowaniu polskich sił zbrojnych.

Powstanie nowej mody spowodowało pewien niedosyt leksykograficzny. Nie było odpowiedniej terminologii, aby dyskutować na temat problemu. W państwach NATO oficjalnie używano zwrotu „blue on blue”, czyli „niebieski na niebieskiego” (na mapach wojskowych własne oddziały są bowiem oznaczane właśnie tym kolorem). Termin ten nie przyjął się w Polsce, zamiast niego zaczęto używać zwrotu „friendly fire” oraz jego literalnego tłumaczenia „przyjacielski ogień”. Ten oksymoron nie jest najszczęśliwszym wyborem, a wątpliwości mają co do niego także Anglicy i Amerykanie, którzy próbują tworzyć skomplikowane i poprawne politycznie neologizmy. W języku polskim chyba najlepiej zdecydować się na sformułowanie „ogień bratobójczy”, chociażby z tego powodu, że przyjaciół – w przeciwieństwie do rodziny – można wybrać.

Czytaj też:
Prosto we wrota piekieł. Brytyjscy komandosi kontra „bestia Hitlera”

Nazewnictwo jest – wbrew pozorom – sprawą dość istotną, pozwala bowiem na opisanie zjawiska, zdiagnozowanie go i utrzymanie wiary, że w przyszłości da się go uniknąć. Ogień bratobójczy jest najszerszą kategorią, która obejmuje straty zadane własnym wojskom zarówno przypadkowo, jak i celowo. Dla przykładu eliminowanie oficerów i podoficerów nielubianych przez swoich podwładnych jest zagadnieniem, którym współcześnie zajmują się psychologia i psychiatria, ale nie nauki wojskowe. One bowiem problem „odstrzeliwania” własnych sierżantów rozwiązały już na początku XIX w. – w momencie odejścia na wojnę oficerowie i podoficerowie, którzy szkolą rekrutów, przekazują ich innym dowódcom, na których zgnębieni podczas szkolenia rekruckiego żołnierze nie mają powodów się mścić.

Z kolei kwestii obrażeń odniesionych od odłamków własnych pocisków wystrzelonych w nieprzyjaciela wojskowi naukowcy poświęcają bardzo dużo uwagi. Opracowano specjalne wzory i procedury, które mają zmniejszyć ryzyko. Oblicza się teoretyczną strefę rażenia odłamków i rykoszetów, zależną od czasu ich obecności w powietrzu, oraz odległość, którą mogą przebyć „odłamki liderujące”. W zależności od nich określa się bezpieczny dystans do celu, jaki należy utrzymać. Nie zawsze się go przestrzega – czy to z powodu nadmiernego zaangażowania w walkę, czy też z chęci zajęcia najlepszej pozycji strzeleckiej.

Nawet zachowanie środków bezpieczeństwa nie gwarantuje przeżycia. Pilot 317. Dywizjonu Myśliwskiego, por. Leszek Szczebrzyński, zaatakował 4 maja 1945 r. mały, niemiecki statek. Bardzo skutecznie ostrzelał go z działek i karabinów maszynowych – statek przewoził amunicję i niespodziewanie eksplodował. Samolot runął do morza, a pilot zginął.