Więcej wprawy i odporności psychicznej ze strony kata wymagało łamanie kołem, robiące też większe wrażenie, bo egzekucja trwała dłużej. A przeznaczona była dla notorycznych bandytów i morderców. Była to śmierć poprzez tortury. „Odbywające się łamanie kołem dawało po prostu zrytualizowany upust gniewowi społeczności i stanowiło straszliwą przestrogę dla widzów z inklinacją do zbrodni” – pisze Harrington.
Zwykle taka egzekucja była poprzedzona „uszczypnięciami” rozżarzonymi do czerwoności obcęgami, wyrywającymi kawałki ciała z ramion i tułowia skazańca. Tak potraktował kat Frantz mordercę Klausa Renckharta. Liczbę uderzeń kołem od wozu albo żelaznym prętem określał sąd, decydując też, czy uderzenia mają być z góry na dół, czy też z dołu do góry. Jeśli sędziowie uważali, że skazaniec zasługuje na łagodniejszą śmierć, wybierali pierwszy sposób. Kat wówczas uderzał w szyję albo okolice serca, zabijając skazańca, po czym masakrował kończyny trupa. Jeśli jednak zbrodnia była odrażająca, to uderzał z dołu do góry, przedłużając mękę skazańca i wykonując nawet 30 lub więcej uderzeń, zanim skonał. Ciało umieszczał na kole i mocował na palu, pozostawiając na pastwę ptaków.
Czytaj też:
Tajemnica Marcina Lutra. Dzięki temu udało mu się rozbić jedność Kościoła
Tak skończył Renckhart, łamany najpewniej od dołu, a to dlatego, że popełnił ohydną zbrodnię: zastrzelił młynarza, zgwałcił jego żonę i służącą, po czym kazał im usmażyć jajecznicę, położyć na ciele zamordowanego i spożyć ją wspólnie. Kopnął także trupa i powiedział: „Jak ci się widzi, młynarzu?”.
Miecz i ogień
W czasach aktywności kata Frantza wieszanie ustępowało ścinaniu, co wiązało się z łagodzeniem ekstremalnych sposobów uśmiercania skazańców. „W pierwszej połowie kariery Schmidta wieszano prawie dwa razy częściej, niż ucinano głowy; gdy rozpoczął się wiek XVII, widać już było odwrócenie proporcji. Odpowiednio rósł wówczas respekt dla katowskich umiejętności i poprawiał się status samego zawodu”.
Długość katowskiego miecza wynosiła ponad metr, a waga 3 kg. W XVI w. miecze bojowe były wypierane przez miecze specjalnie zaprojektowane dla katów, ze spłaszczonym nieostrym końcem i takim rozkładem środka ciężkości, by miecz służył wyłącznie ścinaniu głów.Dekapitacja wymagała dużych umiejętności i także dlatego umacniała prestiż kata, któremu chwały nie przysparzała praca „wieszacza”.
Czasami ścinano skazańców, którzy stali, lecz – jak pisze Harrington – „zwykle się wiercili, a to było największym wyzwaniem dla kata z mieczem w ręku, toteż Frantz pisze skwapliwie o swoich pięciu sukcesach w posługiwaniu się tą metodą”. Najchętniej kaci przywiązywali skazańców do krzesła.
Oczywiście najbardziej pożądane było ścięcie jednym ciosem. Kat Frantz pisze w swoich dziennikach z uczuciem żalu o egzekucjach, w których trzeba było zadać drugi cios, co zakłócało w sposób niepożądany dramaturgię wydarzenia. Na 187 egzekucji z użyciem miecza kat Frantz musiał tylko czterokrotnie uderzyć drugi raz. Zdarzył mu się też wyjątkowo przykry wypadek z morderczynią Elisabeth Mechtlin, która krzyczała i wyła. „A że nie uspokoiła się także na krześle dla skazańców, zdołała nawet wyprowadzić z równowagi bardzo już w tym czasie doświadczonego Frantza Schmidta, który – co do niego niepodobne – musiał uderzyć trzy razy, ażeby uśmiercić tę histeryczkę”.
Frantz miał w tym przypadku szczęście, że widownia nie zawrzała gniewem. Przydarzyło się to innemu katu, który przeprowadził partacką egzekucję 19-letniej dzieciobójczyni, za pierwszym razem odrąbując jej tylko kawałek skóry z głowy. Skazana spadła z krzesła i mimo że tłum zaczął domagać się, by puścić ją wolno, pomocnik kata posadził dziewczynę na krześle. Kat ciął ją w szyję, a ona wciąż żywa znów spadła z krzesła i zawołała: „Boże, zmiłuj się nade mną!”. Kat jeszcze raz uderzył, tym razem w głowę i wtedy otoczyli go ludzie z zamiarem ukamienowania go. Krwawiącego od śmierci wybawili strażnicy miejscy.
Czytaj też:
Kłamstwo „Imienia Róży”. Jak sfałszowano historię inkwizycji
W czasach aktywności zawodowej kata Frantza spalenie żywcem było już rzadkością. W ciągu jego ponad 40-letniej kariery zdarzyło mu się to dwa razy. Sędziowie czasami bywali miłosierni. Frantzowi polecili, by skazanego fałszerza dyskretnie udusił cienkim jedwabnym stryczkiem na stosie, „nie dając tłumowi niczego zauważyć” – w końcu nie można było osłabiać grozy egzekucji – i zawiesił dodatkowo przy szyi woreczek z prochem. Niestety, pomocnik spartaczył robotę i nieszczęśnik palił się żywcem, wykrzykując: „Zabierz mego ducha, Panie Jezu”.
Odzyskanie dobrego imienia
W 1578 r., gdy Frantz miał 24 lata i pięć lat praktyki, został katem w cesarskim bogatym mieście – Norymberdze. Z pewnością miała znaczenie okoliczność, że dotychczasowy kat, który odchodził z zawodu z powodu choroby, był mężem siostry Frantza. Zaproponował rajcom, by zatrudnili szwagra. Jednak zgodzili się na Frantza zapewne dlatego, że był nie tylko dobrym fachowcem, lecz także prowadził nienaganne życie. Kontrastowało to z życiem wielu katów, którzy zepchnięci na margines życia społecznego, otoczeni niechęcią i lękiem, zadawali się z przestępcami, żebrakami, prostytutkami. Wśród poprzedników Frantza jeden został skazany na śmierć za zdradę miasta, drugiego zwolniono, gdy zabił swego pomocnika podczas zwady o pieniądze, trzeci został zamordowany, czwarty o mało nie zasztyletował pewnej kobiety.
O wyborze Frantza zadecydowała także jego abstynencja. „W ówczesnej Europie zakładano, że kat musi pić na umór, i nie był to stereotyp bezpodstawny. Wielu przedstawicieli wykonywanego przez Frantza zawodu dodawało sobie odwagi przed koniecznym dręczeniem i zabijaniem bliźnich co najmniej jednym kuflem piwa, a po fakcie szukało zapomnienia w sporych ilościach wina”. A Frantz wyrzekł się alkoholu, czym jako kat wzbudził powszechny podziw. Jak pisze autor, w ten sposób uwolnił się od faktycznej izolacji społecznej, wyróżniał się w oczach przyszłych chlebodawców.
W Norymberdze kat Frantz zyskał nie tylko znakomite warunki finansowe – należał do 5 proc. najlepiej zarabiających w mieście – lecz także zezwolenie na zamieszkiwanie w obrębie murów miasta, co było chyba wyjątkiem, choć dzielnica nie należała do prestiżowych: były tam rzeźnia, świński targ i więzienie. Nie musiał też nadzorować miejskiego burdelu, co było hańbiącym obowiązkiem – przybytek ten zamknięto w 1543 r. na żądanie protestanckich reformatorów – ani też oczyszczać ulic i wywozić śmieci. Tak więc jako dobrze opłacany fachowiec zyskiwał, jak pisze Harrington, podstawy społecznego szacunku. Także dlatego, że był cenionym lekarzem, co uważał za swe prawdziwe powołanie.
Ogromnym krokiem w odzyskiwaniu utraconego przez rodzinę prestiżu było nadanie Frantzowi Schmidtowi w 1593 r. statusu obywatela Norymbergi. Kat wystąpił o to nie z myślą o sobie, ale o dzieciach, by mogły zająć się innym zawodem. Już jako emerytowany kat, wystąpił do cesarza Ferdynanda II o to, by monarcha zwrócił jego rodzinie dobre imię, które straciła, gdy przymuszono Heinricha Schmidta do dokonania egzekucji i skazano go na rolę kata. Rada Norymbergi poparła prośbę. Cesarz ją spełnił.
Joel F. Harrington
„Opowieść kata. Z pamiętnika mistrza Frantza Schmidta z Norymbergi”
Wydawnictwo Poznańskie
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.