Warszawskie polowanie na gestapowców
  • Piotr ZychowiczAutor:Piotr Zychowicz

Warszawskie polowanie na gestapowców

Dodano: 

Jak głosi legenda, Schmalz przebierał się za kobietę i polował w tym przebraniu na polskich chłopców zbierających na torach kawałki węgla. Czuł się bezkarny, był przekonany, że grube mury wartowni zapewniają mu pełne bezpieczeństwo. Rzeczywiście wydawało się, że jest to twierdza nie do zdobycia. Otoczona zwojami drutu kolczastego, wyposażona w otwory strzelnicze i dużą ilość broni mogła się oprzeć każdemu atakowi. Dlatego 1 marca 1944 r. członkowie oddziału por. Stanisława Sosabowskiego „Sasinka” (syna słynnego generała) zdecydowali się wziąć Schmalza fortelem…

Żołnierze AK opanowują sąsiadujący z wartownią zakład budowlany Severin. Jego dyrektor, Niemiec, dostaje rozkaz przesunięcia betoniarek w pobliże miejsca akcji. Ich praca ma zagłuszyć odgłosy strzałów. Następnie, przy pomocy robotników z Severina, Polacy wybijają dziurę w murze odgradzającym zakład od dworca. Przechodzi przez nią trzech żołnierzy. Dwóch przebranych w niemieckie mundury, a jeden – obmazany krwią i ziemią – ma udawać schwytanego polskiego złodzieja. Trójka ta nie wzbudza podejrzeń Schmalza, zostaje wpuszczona do wartowni.

– Co tam ukradłeś? – pyta Schmalz, patrząc obojętnie na Polaka.

Ten spokojnie wyjmuje z worka pistolet maszynowy. Widząc to, „Panienka” schwyta za kaburę. Jeden z żołnierzy przebranych za Niemców – Krzysztof Sobieszczański „Kolumb” – jest jednak szybszy. Otwiera ogień z pistoletu maszynowego. Kule wystrzelone z tak bliskiej odległości dosłownie masakrują „Panienkę”. Razem z nim ginie dwóch innych żandarmów. W tym samym czasie do wartowni wdzierają się kolejni Polacy.

Fragment podziemnego Biuletynu Informacyjnego z 10 czerwca 1943 roku.

„My od tyłu wpadamy do środka – opowiadał po latach jeden z uczestników akcji Stanisław Likiernik. – Nagle przede mną staje bahnschutz. Miałem w ręku parabelkę, strzeliłem mu w brzuch i pamiętam – on zniknął. Mignęła mi tylko jego zdziwiona twarz, taka zdumiona, to trwało ułamek sekundy. Upadł, a ja pobiegłem dalej”.

Polacy w wartowni zabili w sumie pięciu Niemców. Szósty podniósł ręce do góry. „Zaczął błagać, aby go oszczędzić – relacjonował Likiernik. – Był po cywilnemu. Mówił, że nie ma z tymi strażnikami nic wspólnego, płakał. Nawet pomagał nam nosić tę zdobyczną broń. W pewnym momencie, gdy zadzwonił telefon, podniósł słuchawkę i wyjaśnił po niemiecku, że „Panienka” nie może podejść do aparatu, bo jest kontrola. Bardzo ładnie to powiedział. Przez chwilę był naszą sekretarką! Oszczędziliśmy go”.

Niemiec został związany i pozostawiony na podłodze. Wcześniej polscy żołnierze podstawili pod wartownię ciężarówkę, na którą jak gdyby nigdy nic zapakowali zdobyczną broń, której była olbrzymia ilość. Akcja zakończyła się więc pełnym sukcesem. Oprawcy z Dworca Zachodniego wymierzono sprawiedliwość.

Sprawa niestety miała smutny ciąg dalszy. Niemcy aresztowali bowiem wkrótce kierującego operacją Kazimierza Jakubowskiego „Kazika” i jego żonę. Oboje zostali zakatowani w siedzibie gestapo na Szucha. Okazało się, że „Kazika” rozpoznał w tramwaju… ów ocalony niemiecki policjant. Dodatkowo – między innymi w odwecie za likwidację „Panienki” – okupant rozstrzelał 140 polskich więźniów.

V Pułkownik Erwin Gresser

Gresser był dowódcą 17. Pułku Policji Porządkowej. Jego ludzie byli zaangażowani we wszystkie poważniejsze akcje represyjne na terenie stolicy. Łapanki, rozstrzeliwania zakładników, a wcześniej rozprawę z warszawskimi Żydami. Gresser był więc bez wątpienia groźnym zbrodniarzem wojennym. Zginął jednak, podobnie jak Lechner, przez pomyłkę.

Celem akcji, która odbyła się 26 kwietnia 1944 r., miał być ktoś zupełnie inny: płk Wilhelm Rodewald. Wywiadowcy z „Pegaza” bardzo dokładnie opracowali jego codzienną trasę przejazdu do pracy i postanowili uderzyć na Chocimskiej…

Trzech młodych mężczyzn wychodzi z bramy na ulicę. Rozpinają płaszcze i wyszarpują pistolety maszynowe. Jest 8.55, na Chocimską wjeżdża niemiecki samochód osobowy. Szofer widząc zamachowców, wciska pedał gazu, ale jest za późno. Na pojazd sypie się grad pocisków. Strzelają Stanisław Jastrzębski „Kopeć” i Tadeusz Chojko „Bolec”. Trzeci pistolet się zacina.

W samochodzie lecą wszystkie szyby, kule dziurawią karoserię. Ciężko rannemu szoferowi udaje się wyminąć strzelających polskich żołnierzy, ale drogę zajeżdża mu opel kadett kierowany przez Zdzisława Santarka „Kajtka”. Niemiec zatrzymuje pojazd, wyskakuje z szoferki i brocząc krwią, ucieka do najbliższej bramy.

„Podbiegam do wozu od strony prawych przednich drzwiczek – relacjonował później »Kopeć«. – Otwieram je szybko i wyrywam zza paska colta. Niemiec usiłuje użyć małego pistoletu maszynowego, który trzyma na kolanach. Jednak sprawność ruchów ma ograniczoną, bo na siedzeniu przy kierowcy jest ciasno. Strzelam do niego pierwszy, jego oczy na chwilę spotykają się z moimi. Po pierwszych dwóch strzałach przypuszczalnie ma już dosyć – dla pewności oddaję jednak jeszcze dwa strzały. Huk rewolweru jest donośny, a ręka podskakuje mi po każdym strzale, jakbym trzymał w niej małą armatkę”.

Po wykonaniu wyroku egzekutorzy wskakują do opla i z piskiem opon odjeżdżają z miejsca akcji. Nad głowami gwiżdżą im kule wystrzelone przez nadbiegających niemieckich policjantów. Niestety, jedna z nich rozrywa oponę. Przez część drogi samochód jedzie więc na samej feldze, a gdy ta odpada, na samej osi. AK-owcom udaje się jednak zmylić pościg i uciec.

Była to jedna z najbardziej perfekcyjnych akcji Kedywu. Trwała zaledwie 20 sekund i nie pochłonęła żadnych strat własnych. Tyle że zabito innego oprawcę, niż planowano. Dopiero dwa dni później z niemieckiego obwieszczenia zdumieni egzekutorzy dowiedzieli się, że w samochodzie zginął nie Rodewald, tylko Gresser. Z obwieszenia tego dowiedzieli się również, że w ramach odwetu Niemcy zamordowali 50 Polaków.

VI Podporucznik Herbert Junk

Ta akcja nie była ściśle zaplanowana. Nie poprzedziły jej długie miesiące obserwacji celu. Znowu, jak to często bywa na wojnie, żołnierzom podziemia dopisało szczęście. Otóż Polacy – dzięki wtyczkom w aparacie okupacyjnym – dowiedzieli się, że samochody z tablicami rejestracyjnymi zaczynającymi się od OST 37, należą do gestapo. W połowie czerwca 1944 r. na ulice Warszawy wypuszczono więc wielu uzbrojonych patroli AK, których zadaniem było zapolowanie na takie pojazdy…

Makieta Pawiaka

Jest 15 czerwca, godz. 17. Czteroosobowy patrol AK przemieszczający się po mieście samochodem namierza samochód z tablicą OST 37… na ulicy Krasińskiego. Polacy rzucają w niego dwie filipinki, czyli granaty domowej roboty. Pociski eksplodują z przodu i tyłu pojazdu. Ze środka wyskakuje dwóch funkcjonariuszy i zaczyna się zaciekle ostrzeliwać z pistoletów maszynowych.

Na miejscu walki nieoczekiwanie pojawiła się ciężarówka wypełniona żołnierzami Wehrmachtu. Leci w jej stronę kolejny granat, kierowca wrzuca wsteczny i wycofuje się pospiesznie. Najwyraźniej Wehrmacht nie chce się mieszać w potyczkę między gestapo i AK. Los obu zbirów jest więc przypieczętowany. Obaj zostają zastrzeleni.

Jednym z gestapowców okazał się być ppor. Herbert Junk, w latach 1942–1943 komendant Pawiaka, który wsławił się bestialstwem i okrucieństwem stosowanym wobec polskich więźniów. Niestety, w walce poległ również żołnierz AK Stefan Płotka „Mikołaj II”, a w odwecie za akcje Niemcy rozstrzelali w ruinach getta kilkudziesięciu Polaków.

Artykuł został opublikowany w 4/2015 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.